Małymi krokami do zdrowia

Grudzień 2013

W połowie grudnia byliśmy na rekolekcjach w Krakowie.

Wiedząc, że czeka nas „zarwany” weekend (daleka podróż, nowe znajomości, silne wzruszenia) postanowiliśmy wypocząć przed wyjazdem i zafundowaliśmy sobie tygodniowy urlop. Przydał się bardzo, bo na rekolekcjach przeżyć nie brakowało – ksiądz Krzysztof  trafiał prosto do serca, mówił dokładnie o moich problemach, popłakałam się przez to kilka razy… A i małżon raz (co najmniej raz, bo więcej nie przyuważyłam) otarł łzę…

Nocowaliśmy u sióstr, w domu, w którym odbywały się rekolekcje, dzięki czemu był czas na pogaduchy z innymi małżeństwami do późna w noc. Poznaliśmy różne pary – zaczynając od takich, które nie znają jeszcze naprotechnologii, poprzez takie jak my – zafascynowane jej skutecznością, aż po takie, którym po kilku latach leczenia nawet naprotechnologia nie była w stanie pomóc. Organizatorzy zadbali, żebyśmy wysłuchali historii  pewnego małżeństwa, które adoptowało dzieci, oraz drugiego – będącego rodziną zastępczą. To bardzo ważne, żeby pamiętać, że nawet jeśli nie z brzuszka – można dzieci mieć z serduszka :) Także i ja nadal mam tę opcję w rezerwie. Choć ostatnio im częściej wspominam o adopcji, tym sumienniej mąż pilnuje łykania tabletek, a zdarzało mu się „niechcący zapomnieć”.

Bardzo swobodnie mi było na rekolekcjach: niepłodna wśród niepłodnych. Otoczona miłością sióstr nazaretanek. Jedyne miejsce, w którym nie jestem „taka biedna bo nie mam dzieci” i „nie wymyślaj sobie diet, przecież nie jesteś gruba”. Można było poplotkować o skuteczności diety i o swoich doświadczeniach.

A najmocniejsze doświadczenie, jakie nam się tam przydarzyło – było to doświadczenie duchowe. Zawdzięczamy je Dominikowi, który podzielił się z nami relikwiami św. Charbela: olej o cudownych właściwościach, który wydobywa się z grobu pustelnika. Mój skarb i ja pomodliliśmy się i namaściliśmy sobie czoła znakiem Krzyża prosząc Chrystusa o uzdrowienie, jeśli taka jest Jego wola, przez wstawiennictwo świętego. Tuż przed zaśnięciem mąż powiedział, że czuje niezwykłe ciepło od dolnych żeber aż do bioder i dodał „będę uzdrowiony!” Po czym natychmiast smacznie zasnął, a ja przez dwie godziny wpatrywałam się w sufit i modliłam, żeby tak rzeczywiście się stało!!!

Wracałam do domu jak gdyby z innego świata. Gdyby można było w nim zostać… Ach, czemu nie mieszkamy bliżej Krakowa!

A pod koniec grudnia – wiadomo, są Święta… Poprosiłam w mojej rodzinie już dwa lata temu, żeby nie składać nam „dzieckowych” życzeń i to uszanowano. Ale mąż u swoich nie poprosił. Musiałam zatem przywoływać na twarz sztuczny uśmiech (och, jak bardzo był sztuczny!), kiedy wszyscy obowiązkowo życzyli mi „i w końcu tego dziecka”… Wiem, że właściwie to życzą mi dobrze, bo ja sama też go sobie życzę. Ale czułam się… przynaglana. Czułam, jakby podkreślali, że nie należę do grona rodziców. Ciągle jeszcze przez kolejny rok a czas mija…
Zacisnęłam zęby i przetrzymałam te kilka minut, a reszta świątecznych dni przebiegała naprawdę mile.

Stary rok żegnałam przepełniona nadzieją.


ingloriel





Dodaj komentarz