w poszukiwaniu...

przygód szpitalnych – dzień czwarty i piąty

Dwa dni bezczynnego czekania to zdecydowanie nie było na nasze siły. Wiecie, kiedy jest się chorym, coś boli, dolega, to bycie w szpitalu niejako pomaga: coś ci podają na uśmierzenie bólu, chodzą koło ciebie, badają, diagnozują – coś się dzieje. Jednak kiedy nic ci nie jest, a masz tam przesiedzieć swoje dla zasady, to można się przekręcić. Dlatego powstał szczwany plan: ucieczka!

Rano, po obchodzie, na którym byłam grzeczna i „chora”, ubrałam się w swoje normalne ciuchy, założyłam kozaki i cichaczem wymknęłam się z pokoju, zostawiając na łóżku – dla żartu – swój szlafrok tak ułożony, jakbym była tam ja: kaptur jako głowa spoczywał na poduszce, rękaw jako ręka na kołdrze, a reszta szlafroka, czyli mnie leżała i odpoczywała pod kołdrą…

I poszliśmy w tany – na Warszawkę!

A to do znajomych, a to do knajpki, a to na przechadzkę, a to do kościoła, a to do Siostry ciotecznej na kawkę. No baaaaardzo miło :lol:  Odprężyłam się, zmieniłam klimat, zobaczyłam zdrowych ludzi wokół siebie i zrobiło mi się lżej. Na takim szwędactwie minął nam weekend. Oczywiście na wieczór, na noc wracałam do szpitala i nadal byłam pacjentką. Zdecydowanie lepszą pacjentką byłam w niedzielę, bo wróciłam już poprawnie, w okolicach popołudnia. Natomiast w sobotę wróciliśmy do szpitala koło godziny 18.00. No ale jakoś nudno było, nie chciało nam się siedzieć w sali. Zatem poszliśmy na patio – tam obejrzeliśmy film, porozmawialiśmy i grubo po godzinie 20.00 zebraliśmy się do powrotu.

W niedzielę wieczorem w czasie obchodu miałam w sobie wiele wątpliwości, czy ja w ogóle będę zoperowana – wiecie, taki uraz. Zapytałam pana ordynatora, czy to pewne, że mnie zoperują, że będę miała to za sobą. Usłyszałam tylko żartobliwym tonem: „kiedyś pewnie zdążymy.” No cóż: zostało mi tylko czekać. Powinnam to już dobrze umieć. Jednak mimo nauki czekania, ciągle dobrze tego nie umiem. Bardzo to trudne zadanie.

Na noc anestezjolog już definitywnie kazał mi wziąć niebieską pigułkę, przede wszystkim dlatego, że długi okres oczekiwania na operację wzmaga stres, pacjentka dobrze nie śpi i potem gorzej prowadzi się w czasie znieczulenia. Pomedytowałam dłuższą chwilę: brać czy nie brać??? Zmotywowała mnie moja nowa współtowarzyszka – zaczęła lekko pochrapywać. Nienawidzę chrapania, reaguję nerwowo i bardzo źle na ten odgłos. Czym prędzej łyknęłam to małe dziadostwo, aby usnąć przed rozdzierającym chrapem, który doprowadzić mógłby mnie do rozpaczy.

Pamiętam już tylko poranne „spa” po raz kolejny…

Gabi

Komentarze: (1)


  1. „Numer” ze szlafrokiem – brawurowy jak w amerykańskich filmach, hihi… :)    Dobrze, że nie miałaś nieprzyjemności z tego powodu.
    Mam nadzieję, że udany weekend dodał Ci sił :)

Dodaj komentarz