Szczęść Boże!
Jesteśmy z mężem młodym małżeństwem (ja mam 26 lat) 5 lat po ślubie. Zawsze wcześnie pragnełam zostać matką, ale cały czas mam pod górkę.
Mimo że w dzisiejszych czasach prawie nikt już tak nie robi, czekaliśmy z seksem do ślubu. Byłam bardzo dumna z mojego (wtedy) narzeczonego, że zgodził się uszanować czystość przedmałżeńską i zacierałam ręce jakie to dobre będzie z nas małżeństwo. Bo wszędzie trąbią, że seks przed ślubem niszczy związek.
Po ślubie szybko okazało się dlaczego było tak "łatwo". Mój mąż praktycznie nie miewa ochoty na seks. Na dziecko też nie bardzo. Czułam się strasznie oszukana przez Pan Boga i rozważałam nawet unieważnienie małżeństwa. Nadal rozważam. Mój mąż jest dla mnie bardziej jak brat niż małżonek. Jest fajnym facetem i dobrze się z nim mieszka, ale nie czuję jakbyśmy byli rodziną.
Jako że seksu prawie nie uprawialiśmy, a gdy już dochodziło co do czego nie było wytrysku, nie było też szansy, żebym zaszła w ciążę tak normalnie, jak zachodzą miliony kobiet. Byłam więc zdana na łaskę i niełaskę męża, który najpierw nie chciał dziecka od razu po ślubie, potem chciał żebym skończyła studia zanim zaczniemy starania, a następnie mieliśmy czekać, aż dostaniemy kredyt. Modliłam się do Boga, wierząc, że dla niego nie ma nic niemożliwego i nawet w takiej sytuacji może dać nam dziecko. Rok temu w grudniu "przydarzyło się" że współżyliśmy akurat w moje dni płodne (pierwszy raz po 4 latach małżeństwa!). Gorąco prosiłam Boga, by wykorzystal ten "przypadek" i dał mi dziecko w ramach prezentu świątecznego ;)
Codziennie przychodzi do mnie sms z cytatem z Pisma Świętego i tamtego 24 grudnia przyszło "Oto poczniesz i porodzisz syna…". Niestety ciąży nie było, ale uznałam to za obietnicę od Boga. Zaczęłam modlić się Nowenną Pompejańską "o rychłe zajście w ciążę". Gdy doszłam mniej więcej do połowy, odbyłam poważną rozmowę z moim mężem i zgodził się, żebyśmy zaczęli się starać o dziecko. Uznałam to za odpowiedź na moją prośbę i założyłam, że skoro udało się go przekonać, to teraz na pewno wszystko będzie dobrze i szybko zostaniemy rodzicami. Nie dokończyłam nowenny, ponieważ:
a) dużo pracuję, a na nią potrzeba czasu, tak długa modlitwa wyczerpywała mnie psychicznie i fizycznie,
b) musiałam awaryjnie bardzo intensywnie modlić się za mojego chrześniaka,
c) najważniejsze – zaczęłam mieć takie myśli, że nie powinnam modlić się o dziecko.
To się zaczęło już w wakacje zeszłego roku gdy pojechałam do Lichenia na spotkanie z o. Bosho Bora. Pojechałam modlić się o dziecko, ale trwając na modlitiwe w rozmowie z Bogiem miałam takie wrażenie, że On uważa, że to jeszcze nie czas. Że powinnam popracować nad swoim małżeństwem (więc o to się modliłam). Pracuję w szkole dla dzieci z zaburzeniami i problemami w uczeniu się i jestem wychowawcą bardzo trudnej klasy. Pracę z tymi dziećmi postrzegam jako specjalną misję od Boga. Mają ogromny potencjał i jeśli się je dobrze pokieruje będą kiedyś niesamoitymi ludźmi. Wydaje mi się, że Bóg chce, abym doprowadziła ich do końca edukacji w szkole (czyli jeszcze 2 lata). Modliłam się podczas rekolekcji również w tej intencji. W pewnym momencie o. Bosho Bora powiedział, że skoro modlimy się do Boga w swoich intencjach, to powinniśmy być też gotowi na poświęcenie czegoś ze swojej strony i poprosił, żebyśmy w myślach zastanowili się, co najcenniejszego możemy Bogu podarować, z czego zrezygnować, żeby pokazać mu naszą miłość. Automatycznie pomyślałam o dziecku. Chociaż wiedziałam, że to by było dla mnie coś strasznego, powiedziałam Bogu w modlitwie, że jeśli taka jest Jego wola i chciałby mnie pozbawić łaski macieżyństwa, to mu to oddaję. Oczywiście potem żałowałam. Wiadomo – emocje, podniosły moment, modlitwa, itp. Od wtedy mam takie wrażenie, że mi się nie należy. Że jak Bóg chce to da, a jak nie, to nie i żadna moja modlitwa tego nie zmieni.
Potem dostałam tę grudniową obietnicę i mąż zgodził się na rozpoczęcie starań. Najpierw promieniałam szcześciem, a potem przyszło przygnębienie i wyrzuty sumienia przy modlitwie. Że to wymuszanie na Bogu, brak zaufania, że skoro on nie chce mi dać dziecka od razu to ja próbuję od drugiej strony, modląc się przez wstawiennictwo Maryii. Przecież byłam 4 razy w Częstochowie i nic. To chyba nie tędy droga. No i przestałam się modlić o dziecko, zaczęłam się modlić o pomoc w mojej pracy w szkole. O łaski dla moich uczniów.
W lipcu byliśmy na wakacjach w Turcji. Czułam się bardzo źle – wydawało mi się, że mam objawy ciąży. Wszystko jakoś tak się samo układało, że byłam pewna że to już. Pojechaliśmy nawet na wcyieczkę do Efezu, bo mąż chciał zobaczyć starożytne miasto, a okazało się, że tam jest dom Maryii, w którym mieszkała ze św. Janem i że do tego miejsca pielgrzymują kobiety, które nie mogą zajść w ciążę i zachodzą. Wszystko było jak we śnie. Gdy dojechaliśmy na miejsce dostałam okresu – tydzień wcześniej niż normalnie. Nigdy nie mam takich wahań. Dookoła pustkowie, żadnego sklepu, żeby kupić podpaski, nic. Kolejny raz los zaśmiał mi się prosto w twarz. Strasznie to przeżyłam.
W lipcu byliśmy (nawet mąż się pofatygował!) na kolejnym spotkaniu z o. Bosho Borą. Zrobione jakby dla nas, bo tym razem ojciec na podstawie swojej wcześniejszej rozmowy z Bogiem skupił się na niepłodności i uzdrawianiu małżeństw mających problem z poczęciem. O tym były dwie konferencje, były specjalne modlitwy. Ojciec powiedział, że Bóg uzdrawia wszystkie małżeństwa i wszyscy zostaną rodzicami. Na razie rezultatów brak, a ja jestem tylko coraz bardziej sfrustrowana. Jakiś miesiąc temu sms z cytatem: "Bóg nie zapomniał o swojej obietnicy". Mam nadzieję, że to nie zbieg okoliczności. Że Bóg naprawdę mówi do nas przez Pismo Święte.
Proszę Księdza o odpowiedź na bardzo ważne dla mnie pytanie – czy mam prawo modlić się o dziecko? Bo w KKK jest napisane, że "dziecko nie jest czymś należnym, ale jest darem". Gdy się modlę mam natychmiast wyrzuty sumienia. Że zamiast robić to, do czego mnie Pan Bóg powołuje, ja chcę na urlop macierzyński, bo mam ochotę mieć dziecko tu i teraz. Czuję się jak potwór. A tyle tych modlitw dla niepłodnych i tylu ludzi mówi, że pomagają. Jakąkolwiek zaczynam, zaraz przerywam, bo czuję się jak rozpuszczone dziecko, które upiera się w sklepie, że chce cukierka.
Gdy mam chwile głębokiego kryzysu i kłócę się z Panem Bogiem, to go "straszę", że jak będę chciała, to rzucę pracę i, i tak będzie musiał znaleźć kogoś innego do opieki nad moją klasą, czy mi da dziecko czy nie. Bo mam wolną wolę. Wiem jednak i On też to oczywiście wie, że nigdy bym tego nie zrobiła. Bo po prostu się boję wykazać takie nieposłuszeństwo. A czuję się jak niewolnik.
Są dobre dni, gdy cieszę się moim powołaniem, a są takie, że mam ogromny żal i pretensje. Cała ta sytuacja oddaliła mnie od Boga. Rzadko chodzę do kościoła, nie spowiadałam się już pół roku. Ostatnio gdy wyznałam na spowiedzi, że w chwilach zwątpienia kłócę się z Panem Bogiem, dostałam mega ochrzan od księdza. A, no kłócę się, bo zdesperowana kobieta nie potrafii inaczej.
Proszę Księdza, czy ja już totalnie zbzikowałam? Czy ja mam się modlić czy cicho siedzieć i czekać? Już nie wiem, gdzie jest granica wolnej woli.
Bardzo proszę o odpowiedź.
Kinia