No i po pierwszej wizycie: było zaskakująco.
Po pierwsze trwało to trochę długo – no tzw. normalny lekarz tyle czasu nie poświęca ani tak szczegółowego wywiadu nie robi. Wyszły tam różne „cuda”, szczegóły i szczególiki, jak np. to, że mam pod oczami, zwłaszcza kiedym zmęczona, takie żółtawe cienie. Co za tym stoi jeszcze nie wiem, ale nie uszło to uwadze lekarza w czasie wywiadu. Do tej pory zauważyły to cztery osoby w moim życiu: ja sama, moja mama kilka lat temu i mój mąż kilka dni temu A teraz dołączył do zacnego grona również lekarz.
Mieliśmy wrażenie dużego skupienia lekarza, momentami wręcz, że „czacha dymi” od tego namysłu nad naszą sytuacją. Jest też jakiś konkretny plan działania, który lekarz powziął i nam o nim powiedział, zatem nie wyszliśmy obezwładnieni niewiedzą i przytłoczeni ilością medycznych terminów, których nie rozumiemy, a które brzmią dla zwykłego śmiertelnika dość enigmatycznie.
Na tych wizytach napro chyba się więcej rozmawia z pacjentami. Nie baliśmy się zadawać pytań, nie było to krępujące, a czasem u „zwykłego” lekarza tak było, że już nie pytałam o coś, bo czułam oddech kolejnego pacjenta na plecach, lekarz się niecierpliwił, ej, do kitu! Tu było tak… no, ciepło.
Chyba dość trudne jest do przyjęcia to, że po prostu nie wiadomo, co jest nie tak u nas. Jasnego wskazania nie ma. Badania, które mieliśmy, w normie. Coś tam trochę hormony podkręcimy, ale szału tam nie ma. Zatem trzeba szukać. Ech… a to trwa i kosztuje.
Czyli póki co będziemy robić to, co już całkiem nieźle nam wychodzi: czekamy…