Małżon wrócił wczoraj z pracy i opowiedział smutną historię: ma znajomego klienta, który dowiedział się, że leczymy się na niepłodność i przy okazji wizyt w miejscu pracy mojego męża opowiadał o sobie. (Swoją drogą jestem zaskoczona, że gdy zdecydowaliśmy ujawnić, że jesteśmy w trakcie leczenia, tak wiele osób zaczęło do nas podchodzić i zwierzać się ze swoich problemów albo opowiadać o innych, którzy się leczyli i którym się udało bądź nie… Nasłuchaliśmy się opowieści…)
Wspomniany pan przyznał się mężowi, że ma problem z plemnikami. Mąż przy pierwszej rozmowie wspomniał o naprotechnologii, ale klient nie wykazał zainteresowania. Leczyli się standardowo, w klinice w dużym mieście. Skoro standardowo, to przy obniżonej liczbie plemników zaproponowano im inseminację. Ponieważ nie było efektów za pierwszym razem, ani za drugim i kilkoma kolejnymi – padło słowo in vitro. Nie zdecydowali się – po pierwsze nie mają już pieniędzy, po drugie – rozwodzą się. Żona nie może na niego patrzeć. Wykrzyczała mu w twarz, że z innym mężczyzną mogłaby dzieci mieć. On z kolei myśli, że ona też ma jakiś problem zdrowotny, ale nie chce się przyznać (bo skoro jego plemniki zostały spreparowane – powiedziano mu, że użyte zostaną wyłącznie te najlepsze – to dlaczego nie ma ciąży?). To musi przecież być także jej wina! Spalone mosty, żadnych szans na uratowanie związku. Pewne słowa powiedziane niepotrzebnie, pewne przemilczane. Czego im zabrakło? Chyba chęci do walki o siebie nawzajem i o swoje małżeństwo pomimo wszystkich trudności.
Znalazłam coś takiego w sieci: -”Babciu, jak to możliwe, że przeżyliście z dziadkiem 65 lat razem?” – „Ach, dziecko! Urodziliśmy się w czasach, kiedy to, co się zepsuło należało naprawić, a nie wyrzucić…” Jakoś tak… naprotechnologicznie mi się kojarzy to naprawianie w małżeństwie, cokolwiek się zepsuje - więź, duchowość, zdrowie…
Kiedy z diagnozą „azoospermia” myślałam o przyszłości, postanowiłam sobie, że nie dopuszczę do sytuacji, w której będę myśleć „z innym mogłabym być w ciąży”, w której się znienawidzimy za to, że zaczęliśmy się leczyć, i w której mój mąż będzie myślał o sobie jak o wybrakowanym egzemplarzu. Nie będę zazdrościć siostrze i szwagierkom, że mają dzieci ani płakać na widok kobiety w ciąży. Dziś sama się dziwię, że będąc wtedy w fatalnym stanie psychicznym mogłam tak logicznie myśleć i świadomie określić sobie cele… Odczuwałam to jako chęć walki o zdrowie i komfort życia. Założyłam, że małżeństwo jest ważniejsze od dziecka, że chcę, żebyśmy byli szczęśliwi z dzieckiem czy bez niego, i że trzeba poszukać kogoś, kto chociaż spróbuje go leczyć, nawet jeśli tylko po to, żeby podtrzymać go na duchu i żeby zrobić cokolwiek.
To robienie czegokolwiek okazało się być zindywidualizowaną medycyną w najlepszym wydaniu, i jest skuteczne ponad moje oczekiwania: coraz lepsze samopoczucie, coraz lepsze wyniki. Bonusem jest to, że jesteśmy sobie bliżsi niż przed diagnozą. I tak jak marzyłam – świetnie się bawimy w swoim towarzystwie, chadzamy na występy kabaretowe, żeby śmiać się jeszcze częściej. Zaczynamy właśnie sezon rowerowy aby jeździć w weekendy po okolicy i zachwycać się światem: pagórkiem, drzewem, obiadem zjedzonym wspólnie nad brzegiem jeziora.
Szkoda, że kolejne małżeństwo rozpada się z powodu niepłodności. Szkoda, że nie mogę im pomóc. Nie uratuję całego świata. Mam swoje małżeństwo, za które jestem odpowiedzialna i to o nie chcę przede wszystkim dbać. A to już i tak sporo pracy jak dla jednej kobietki…
Nic dodać nic ująć! Sedno!