Czuliśmy, że Pan Jezus wyzwolił nas z ogromnego pragnienia posiadania dzieci za wszelką cenę, modliliśmy się już o rozeznanie i zrozumienie, że skoro jednak może nie mamy mieć swoich własnych biologicznych dzieci, to co mamy robić? Jakie jest nasze powołanie?
Jesteśmy małżeństwem od siedmiu lat. Od samego początku nie mieliśmy wątpliwości, że pragniemy także tę sferę życia małżeńskiego jaką jest seksualność i płodność całkowicie oddać Bogu. Przez pierwsze miesiące po ślubie nie planowaliśmy poczęcia dziecka, byliśmy zaraz po studiach, mieszkaliśmy pokątnie gdzieś w wynajmowanych mieszkaniach. Ale po jakimś czasie stwierdziliśmy, że warto byśmy już całkowicie otworzyli się na łaskę daru nowego życia i zaczęliśmy starać się o poczęcie naszego dziecka. Czas mijał i mijał i zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że jednak nie wszystko od nas zależy. Młodzi, w pełni sił ludzie, aktywni, zdrowi, wydawałoby się, że poczęcie upragnionego dziecka, to tylko kwestia krótkiego czasu. Teraz już wiem, że czas, dla nas po ludzku długiego oczekiwania, w Bożych kategoriach jest ułamkiem sekundy, jest czasem niezwykle krótkim, który okazuje się niezbędnym by wypełnił się Boży plan na nasze życie.
Z pełną świadomością, patrząc z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że ten okres obfitował w przeróżne, często skrajne, uczucia. Najtrudniejszym jednak było uświadomienie sobie problemu niepłodności. Prowadziłam wówczas spotkania przedślubne dla narzeczonych o miłości do dzieci, gdzie wielokrotnie podkreślałam, że dziecko jest darem, że nie jest tak, że bezwzględnie należy się każdemu małżeństwu ot tak, z definicji. Jako małżonkowie jesteśmy powołani do tego aby przekazywać życie, ale może zdarzyć się taka sytuacja, taki Boży plan na nasze życie, że mimo naszych pragnień i starań dziecka nie będzie. Starałam się też uświadamiać narzeczonym, że problem niepłodności dotyczy dziś coraz szerszej grupy małżeństw, mówi się nawet statystycznie o 20% niepłodnych małżeństw. Z każdym kolejnym spotkaniem coraz bardziej czułam, że mówię o sobie, że mówię o sytuacji naszego małżeństwa. To był trudny czas, towarzyszyło mu uczucie bycia małżeństwem drugiej kategorii, kimś gorszym, nawet określiłam to kiedyś w kategorii „bycia trędowatym”. Nie potrafiliśmy znaleźć dla siebie miejsca w rodzinie, w społeczeństwie, w Kościele. Czuliśmy się zdecydowanie gorsi, pozbawieni tego czegoś…. Nasze niespełnione pragnienie posiadania potomstwa zaczęło bardzo mi doskwierać. I wtedy zdarzył się pierwszy cud. Zawsze zastanawiałam się jaki krzyż jest w moim życiu, szczególnie w okresie wielkiego postu, kiedy kapłani podkreślali znaczenie dźwigania własnego krzyża z Chrystusem. Byłam zawsze osobą szczęśliwą niezależnie od różnych czysto życiowych strapień i trudno było mi znaleźć i nazwać po imieniu krzyż który dźwigam. W pewnym momencie przyszło rozeznanie, że tym krzyżem jest niepłodność, niemożność posiadania dzieci i świadomość, że taki stan może być stanem przejściowym lub trwałym. Wtedy także zaczęłam coraz bardziej uświadamiać sobie, że przecież mój krzyż Jezus już niósł, że teraz także jest ze mną, z nami, że nie jesteśmy sami w tym doświadczeniu.
Dziękuję Bogu, za łaskę naszego małżeństwa, za to, że obdarzył mnie wspaniałym mężem, który choć inaczej przeżywał naszą niepłodność, okazywał mi wiele zrozumienia i towarzyszył w całej naszej drodze. Po prawie 4-5 latach szukania przyczyn niepłodności nadal byliśmy w punkcie wyjścia, nie znaliśmy diagnozy, wyniki badań wychodziły przeciętne i coraz bardziej uświadamialiśmy sobie, że dziecko jest darem, że to od woli stwórczej Boga zależy czy zostaniemy rodzicami. Usłyszałam wówczas, pierwszy raz świadomie, że ojcowie reformaci regularnie w Krakowie odprawiają Msze Święte ze specjalnym nabożeństwem z modlitwą o uzdrowienie.
Tak się złożyło, że na pierwszą taką Eucharystię wybrałam się na coroczne spotkanie Odnowy w Duchu Świętym w Krakowie – „Strumienie Miłosierdzia” w 2009roku, wówczas nabożeństwo prowadził ojciec Józef Witko. I tam otrzymałam wyraźny znak i wskazówkę, że to Jezus przyprowadził mnie na to spotkanie, że Jezus pragnie naszego szczęścia. Wówczas, kiedy w końcowej części nabożeństwa ojciec dzielił się ze zgromadzonymi w kościele słowem poznania, mówiąc kogo Jezus uzdrawia właśnie dziś, mówił o niepłodnym małżeństwie, które jest w kościele obecne i które Jezus obdarza potomstwem. Ponieważ byłam na tym nabożeństwie sama, wiedziałam , że nie jest to słowo skierowane do mnie, wówczas w głębi serca i tak bardzo mocno mówiłam do Jezusa: „Panie, dlaczego nie ja?” , przyniosłam na to nabożeństwo ze sobą masę intencji, nie tylko prośbę o nasze uzdrowienie, także prośby o uzdrowienie wielu bliskich mi osób, które doświadczały chorób i cierpienia i powtórzyłam raz jeszcze, „Panie dlaczego nie ja?”, wówczas ojciec Józef powiedział, że jest w kościele osoba, która w tym momencie pyta Pana Jezusa „Panie, dlaczego nie ja?”, i Pan Jezus ma dla niej odpowiedź, ma dla niej słowo, prosi Uwierz, bo dla tego kto wierzy, nie ma rzeczy niemożliwych, Uwierz tylko!. Nie miałam wątpliwości, że było to słowo skierowane do mnie. Ojciec słowo w słowo powtórzył moje wypowiedziane w głębi serca wezwanie. Wyszłam z tego nabożeństwa bardzo poruszona i niesamowicie umocniona. Od tej pory zaczęliśmy modlić się o rozeznanie, o zrozumienie drogi, którą dla nas przygotował Jezus. Czuliśmy, że Pan Jezus wyzwolił nas z ogromnego pragnienia posiadania dzieci za wszelką cenę, modliliśmy się już o rozeznanie i zrozumienie, że skoro jednak może nie mamy mieć swoich własnych biologicznych dzieci, to co mamy robić? Jakie jest nasze powołanie?