Odkąd tylko obrałam kurs na realizowanie projektu starania się o dziecko, postanowiłam zaangażować wszystkie moce we wszystkich sferach życia, aby tylko osiągnąć cel. Patrząc wstecz, widzę, jakim błędem było przede wszystkim podejście do tematu właśnie jak do „projektu” oraz absolutna maksymalizacja starań, tych fizycznych, i tych duchowych. Zaowocowało to tylko jeszcze większym napięciem, stresem, frustracją – które i bez tego starania już i tak stanowią nieodzowną część mojej natury – dążącej do kontroli stanu rzeczy, do planowania, a następnie realizowania planów, do zdobywania wiedzy i wprowadzania jej w życie. I tak oto, jako napięta jak struna perfekcjonistka, postanowiłam zaangażować również moce niebiańskie do mojego projektu.
Przyjaciele, znajomi, lektury, strony internetowe podsuwały mi listy świętych, którzy są zasłużeni w wymadlaniu potomstwa. Na czele listy prawie zawsze pojawiał się Jan Paweł II, a że dotychczas miałam z nim zażyłą modlitewną relację, to i tym razem postanowiłam, że tak, właśnie przez jego wstawiennictwo będę się modlić. Z czasem okazało się jednak, że w ogóle mi nie idzie. Z zewsząd słyszałam słowa w stylu: „Módl się do Jana Pawła II, on wyprasza dzieci” lub „Nasz Papież tak kochał dzieci, że będzie najlepszym orędownikiem w tej sprawie”, i tak dalej, i tym podobne. I pomimo tych zapewnień nie szło mi nadal.
Potem był św. Dominik i jego pasek otrzymany od sióstr dominikanek. Zachęcona licznymi świadectwami, ale jakoś niepotrafiąca nawiązać relacji ze św. Dominikiem, modliłam się przez jego wstawiennictwo o łaskę macierzyństwa. Zakładałam pasek, nosiłam całymi dniami, nieprzekonana, może niewierząca? A w dołączonym do paska liście wysłanym przez siostry dominikanki z krakowskiego Gródka było wyraźnie napisane, że wiara jest kluczem. Że tylko modlitwa w wierze, z wiarą ma sens. I jakoś mi nie szło.
Potem byli moi bliscy święci, ulubieni, o których życiu wcześniej czytałam, słuchałam na różnorodnych rekolekcjach ich myśli lub rozważań przekazywanych przez kapłanów i siostry. Wśród tych świętych była św. Teresa od Dzieciątka Jezus, św. Joanna Beretta Molla, św. Teresa Benedykta od Krzyża, czyli Edyta Stein, Matka Teresa z Kalkuty. Wszystkie kochane, święte Boże, a jednak na tym etapie życia, z tą moją noszoną w sercu intencją, modlitwa przez ich wstawiennictwo wprawdzie mi szła, ale nadal jakoś tak koślawo.
A może ja w ogóle nie potrafię się modlić? Może nie o to chodzi? Zaczęłam alergicznie reagować na rady typu: „Ten i ten święty nadaje się do tego, a ten i ten do tego”. Kunktatorstwo jakieś, myślałam. Wykorzystywanie wąskich specjalizacji świętych w niebie, których tak na co dzień się w zasadzie nie zna, ale jak jest sprawa, to na kolana do nowenny. Jest oczywiście słuszność w nadawaniu świętym przez Kościół i tradycję patronatu nad poszczególnymi zawodami, dziedzinami życia, sprawami, jednak czułam i czuję bardzo głęboko, że modlenie się o dzieci przez wstawiennictwo kogoś, o którym się tylko wie, że jest dobry w wymadlaniu potomstwa, w moim wypadku jest jakoś duchowo nie w porządku.
I tak dryfowałam sobie między załamaniami a zastrzykami nadziei, między modlitewnymi wzlotami i upadkami, między zobojętnieniem a histerią. I w jednym z takich bardziej beznadziejnych momentów, czyli momentów kompletnie bez nadziei, znalazłam na biurku położoną przez mojego męża książkę p. Elżbiety Konderak pt. Św. Rita i nasze sprawy beznadziejne. Rita obiła mi się wcześniej o uszy. Coś tam kojarzyłam – stygmaty, augustianki, gwałtowny mąż i dzieci, które chciały pomścić jego śmierć, lecz zmarły zanim dopuściły się grzechu zabójstwa, no i te sprawy beznadziejne. Św. Juda Tadeusz i ona, Rita. Co mi szkodzi, pomyślałam, mogę przeczytać. Na końcu książki są modlitwy do św. Rity, te długie i krótkie, a wśród nich Modlitwa zawierzenia oraz Litania, gdy wszystko zawodzi. Zwłaszcza ta ostatnia przypadła mi do gustu w tamtym momencie, właśnie gdy wszystko zawodzi, gdy ja siebie zawodzę, gdy starania o dziecko zawodzą, gdy moje nieudolne modlitwy zawodzą. Gdy nadziei brak. Wprawdzie pytałam samą siebie, czy moja sprawa jest na tyle bez-nadziejna, aby modlić się aż do patronki spraw beznadziejnych? A może jest niewystarczająco beznadziejna jeszcze, może trzeba poczekać na gorsze wyniki badań, albo przeczekać kolejne miesiące i lata czekania i dopiero wtedy „uderzyć” do Rity? Zdałam sobie szybko sprawę, jak absurdalne jest takie myślenie. Przekonało mnie paradoksalnie to, że w końcu dotarło do mnie, że żyję bez większej nadziei, a czasem w ogóle w bez-nadziei. A zatem Rita jako patronka mojej bez-nadziei pasuje w sam raz. Coś między mną a nią zaiskrzyło. A może w końcu zaiskrzyło coś między mną a Bogiem? Czułam, że w modlitwie przez jej wstawiennictwo, w modlitwie z nią moje serce odpoczywa, znajduje ukojenie. Być może właśnie tak odczuwa się działanie Ducha Świętego, który modli się w nas. I modlitwa jakoś mi szła, bo już nie działałam sama…
I nie przeszkadzało mi, że św. Rita jakoś nie pojawiała się w czołówce świętych skutecznie wymadlających potomstwo (choć może i pojawia się na tych listach, tylko ja się do tej pory na takie nie natknęłam). Stała się tak jakoś po prostu, zwyczajnie patronką mojego braku nadziei na to, że zajdę kiedyś w ciążę, i orędowniczką w modlitwie o tę nadzieję właśnie. Modlitwy z końca książki towarzyszyły mi na co dzień i osuszały największe łzy. Szczerze mówiąc, bardziej modliłam się tymi modlitwami, niż tę książkę uczciwie czytałam, więc w końcu postanowiłam ją zabierać ze sobą do pracy i po kawałeczku w drodze przeczytać. I pewnego dnia dotarłam do fragmentu: „Była dzieckiem długo oczekiwanym. Rodzice, Amata i Antoni Lotti, pobożni i szanowani przez miejscową społeczność – również za to, że jak mało kto umieli godzić zwaśnione strony – modlili się o dziecko długo i bezskutecznie. Aż wreszcie zjawiła się ona.”[1] Długo i bezskutecznie modlili się o dziecko… Musiałam odłożyć na chwilę książkę i przełknąć łzy. Aż wreszcie zjawiła się ona… Tak właśnie pojawiła się też i w moim życiu, w samym środku długiej i bezskutecznej modlitwy o dziecko. Rita, Perełka – bo tak tłumaczy się jej imię. Przyszła jak bliska przyjaciółka, piękna i przepełniona Bożą miłością. Przyszła tak akurat, na ten moment i na ten czas. Teraz jak się z nią i przez nią modlę, zapraszam też do tej modlitwy jej rodziców, bo tak sobie wyobrażam, że znają dobrze ten ból, ten stan, to czekanie, które przeżywamy z moim mężem. Modlę się więc, można powiedzieć, z całą trójką. A powyższy fragment książki zapadł głęboko w moje serce i, co tu dużo mówić, dodaje nadziei. Nadziei na to, że wreszcie pojawi się on lub ona…
[1] Elżbieta Konderak, Św. Rita i nasze sprawy beznadziejne, Wyd. LIST, Kraków 2009, str. 33-34.