Chcesz pisać na forum – zaloguj się! Zaloguj
Wpisz słowo kluczowe:


 






Użytkowanie znaków specjalnych:
*    zastępuje dowolną ilość znaków
%    Zastępuje dokładnie jeden znak

Cierpliwość…

UżytkownikWpis

12:24
19 maja 2014


aktoreczka353

1

Tak właściwie nie wiedziałam gdzie umieścić ten wpis. Wydaje mi się, że zalicza się do każdego z możliwych działów na tym portalu. W lutym minęła 4 rocznica naszego leczenia w napro. Naszego- szumnie powiedziane, raczej mojego, bo to ja mam problemy zdrowotne. Tyle, ze coraz bardziej zastanawiam się nad in vitro… Niby jeszcze jestem przeciw, mam obawy, ale od jakiegoś czasu, zupełnie nie zależnie od siebie, dochodzą mnie informacje obalające moje "mury obronne". Również w kwestii moralnej. Bo dla czego nie? Dzieci poczęte naturalnie też nie są wolne od ryzyka różnych chorób, wad genetycznych i powikłań. Na mój argument, żeby dzieciątka nie były zamrażane, też znalazło się rozwiązanie. –Żądanie, by do życia było powołane tylko jedno dzieciątko.- Słyszałam że takie rozwiązanie jest możliwe, na wyraźne żądanie rodziców. Błagam niech ktoś mi da sensowne i logiczne argumenty do dalszego upewniania się, że jestem na właściwej drodze. Wierzyłam niezachwianie, że nauka jest na tyle rozwinięta, że napro wykorzystując wszystkie dostępne środki leczenia, przez obserwację cyklu jest wstanie nam pomóc. Wierzyłam, że wspólne starania umocnią nasze małżeństwo… a teraz widzę coraz większą wyrwę, miedzy mną a mężem. W czerwcu mija nasza 5 rocznica ślubu, ale jakoś sama myśl o tej rocznicy już mnie nie cieszy. Coraz więcej rzeczy robimy osobno. Mąż ostatnio mi wygadał w złości, że widocznie Pan Bóg widzi, że jestem nieodpowiedzialna i przez to ja nie mogę mieć dzieci. A jego złość dotyczyła zupełnie tematu nie związanego i błahej rzeczy, ale widzę, że jak na początku drogi mnie wspierał i pocieszał, tak teraz uważa, że przesadzam i że jego to nie dotyczy. Wystarczy, że mnie zawozi do lekarza. Spróbowałabym wspomnieć o adopcji, to by mnie wykpił i wyśmiał. Ostatnia wizyta u instruktorki napro, zakończyła się stwierdzeniem, że teraz już tylko cierpliwością możemy szturmować niebo. A nasza Pani doktor powiedziała, że już najwyższa pora, by się udało. Niby jest wszystko ok, ale ja nie widzę efektów. I nie mam tu na myśli upragnionego dzieciątka, tylko już samych widocznych efektów z poprawą wyglądu skóry (po uregulowanych hormonach i diecie), wagi (po diecie) i samopoczucia. A zamiast coraz lepiej, to wyglądam coraz gorzej i coraz gorzej się czuję. Jak te staranie tak dalej się pociągnie, to mam wrażenie, że moje małżeństwo, będzie tylko formalnością, którą zbyt łatwo będzie można przekreślić. Dieta też nie sprzyja umacnianiu więzi, bo ani nie wyjdziemy do restauracji, raz na jakiś czas jak kiedyś, ani mąż już nie czeka na mnie by zjeść wspólny posiłek, bo w końcu i tak jemy co innego… Domagając się kolejnych poszukiwań, bo jeszcze pewnie jest coś nie do końca ok z moim zdrowiem z powodu braku poprawy np. wyglądu, mam długaśną listę kolejnych hormonów do przebadania (kolejne ok 200 zł z głowy za jednym razem). Już nie mam siły… Jeszcze się staram, gorąco się modlę o wiarę i jeszcze więcej siły i cierpliwości. Nie wiem jak długo jeszcze wytrzymam, może tydzień, może miesiąc może pół roku, a może tylko 3 dni… Nie wiem, bo za chwile nie będzie, żadnego sensu na jakiekolwiek starania. Błagam Księdza i wszystkich ludzi dobrej woli o modlitwę za moje małżeństwo. Jesli umieściłam ten temat w złym dziale, to bardzo przepraszam i proszę o ew. przeniesienie go na właściwe miejsce.

23:58
21 maja 2014


domowy

2

Aktoreczko,

ja od siebie obiecuję modlitwę.

Podobno najtrudniej jest tuż przed szczytem. Gdybyśmy tylko o nim wiedzieli, och, jak byłoby łatwiej….

Przekazuję również słowa otuchy od księdza Grzegorza. Ksiądz przez kilka dni nie będzie miał możliwości udzielenia odpowiedzi, proszę cierpliwie – ech, znów ta cierpliwość… – czekać.

Pozdrawiam ciepło

23:44
29 maja 2014


frutka

3

wiesz, czasem zastanawiam się, czy ja kiedyś nie stanę przed taką sytuacją, przed takimi rozterkami..ile jeszcze będzie "w porządku" w moim małżeństwie…tak bardzo Cię rozumiem..może spróbuj pogadać ze swoim mężem, szczerze, od serca…wydaje mi sie, ze to podstawa w takiej sytuacji…a jesli chodzi o skutecznosć napro…no cóż – bywa różnie, nie oszukujmy się…z resztą sama najlepiej o tym wiesz

przytulam mocno..

08:46
30 maja 2014


ks. Grzegorz

4

Szczęść Boże,

bardzo przepraszam, za tak znaczne opóźnienie. Tak jak pisał domowy w ostatnich dniach nie miałem możliwości udzielenia odpowiedzi. Pamiętałem jednak i pamiętam nadal o Pani i Mężu w modlitwie.

W tym, co Pani napisała zostało poruszonych kilka spraw związanych z Państwa aktualną sytuacją życiową i codziennym z nią zmaganiem. Proszę pozwolić, że spróbuję się odnieść w tym wpisie do dwóch z nich.

Pierwsza sprawa to Wasza relacja małżeńska: z jednej strony niepokoją Panią mocno trudności w Państwa związku, z drugiej jest Pani przekonana, że nie da się mierzyć z wyzwaniem starań o dziecko (i z innymi wyzwaniami) inaczej niż tylko razem. I rzeczywiście tak jest. Dlatego też pierwszym i najważniejszym zadaniem, przed którym Państwo stoicie jest troska o Wasze małżeństwo, o Waszą relację, o kształtowanie Waszego wspólnego życia, o ciągłe budowanie coraz głębszej więzi. Może zabrzmi to nieco zaskakująco, ale to nie staranie o dziecko powinno być priorytetem (co nie znaczy, że nie warto cierpliwie kontynuować działań dających szansę na poczęcie i urodzenie), lecz codzienne pielęgnowanie i rozwijanie miłości małżeńskiej. Niewątpliwie trudności z poczęciem dziecka są wielkim wyzwaniem dla Państwa. I rzeczą naturalną jest, że angażujecie się bardzo mocno w działania, które dają nadzieję na to, że staniecie się rodzicami. W takiej sytuacji jak Wasza istnieje jednak niebezpieczeństwo, że diagnozowanie, leczenie, czekanie na efekty itd. staną się tak dominujące, że małżonkowie jakby zapominają o sobie nawzajem, jakby zapominają, że idą razem, by sobie pomagać, by siebie nawzajem wspierać „w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i złej doli, aż do śmierci”. Tymczasem jedyną szansą, by wykorzystać dobrze czas zmagania się z trudnościami i by – jak Pani pisze – „umocniły one małżeństwo” jest mierzenie się z nimi wspólnie. A to wymaga przede wszystkim codziennego wysiłku rozwijania relacji pomiędzy małżonkami, pielęgnowania wzajemnej miłości i wyrażania jej w zwyczajnych okolicznościach codzienności. Myślę, że sprawą najważniejszą jest w tej chwili to, byście Państwo ze sobą (po)rozmawiali, siebie wzajemnie (wy)słuchali, starali się jak najlepiej wzajemnie (z)rozumieć i (po)szukali odpowiedzi na pytanie, co zmienić w Waszym życiu, aby nie być coraz bardziej osobno, ale coraz bardziej razem, aby nie ranić siebie, ale z czułością łagodzić to co boli, aby nie zrzucać na siebie nawzajem ciężarów, ale pomagać sobie je nosić. Nie jest to łatwe, bo wymaga zmian od każdego z Was. Warto jednak podjąć ten trud. Ufam, że znajdziecie konkretne rozwiązania. Zresztą o niektórych konkretach, które gdzieś zostały zagubione w codzienności pisze Pani jasno… Pewnie jest możliwe, żeby pomimo tego, że jecie co innego spotykać się razem przy stole, czy wyjść do restauracji… Robić coś razem nie tyle z myślą o walce o dziecko, ale dla Was samych. Myślę, że zbliżająca się 5 rocznica ślubu jest również okazją do wykorzystania. Rocznice odsyłają nas do początku i zapraszają, by powrócić do jego piękna. Rocznica sakramentu małżeństwa przypomina jeszcze coś ważnego: w Wasze małżeństwo zaangażował się ze swoją łaską Pan Bóg i On sam ciągle Wam towarzyszy i pomaga. W obliczu trudności nie jesteście zatem sami. Wierzę, że współpracując z Bożą łaską zdołacie Państwo wykorzystać to wszystko co trudne do umocnienia Waszego małżeństwa. I życzę Wam tego z całego serca.

Druga sprawa poruszona przez Panią to problem skuteczności naprotechnologii. Nie czuję się kompetentny, by wchodzić w szczegóły, ale nasuwają mi się w tym kontekście dwie refleksje. Po pierwsze wydaje mi się istotne, by pamiętać, że organizm ludzki jest bardzo skomplikowany i że nierzadko trzeba pokornie zgodzić się, że nie wszystko da się zaplanować, przewidzieć, kontrolować… Nie znaczy to oczywiście, że nie warto dążyć do jak najbardziej precyzyjnego ustalenia przyczyn trudności z poczęciem dziecka. Warto, bo znajomość przyczyn pozwala trafnie dobrać leczenie. Niewątpliwie potrzeba tutaj wielkiej cierpliwości. I po drugie człowiek jest jednością cielesno-psychiczno-duchową i poszczególne wymiary są od siebie zależne. I tak np. napięcie w sferze emocjonalnej wynikające choćby z trudności w relacji małżeńskiej może oddziaływać na wymiar fizyczny i mieć wpływ na skuteczność stosowania różnych działań zalecanych przez lekarza. Istotne jest zatem, aby starać się o równowagę we wszystkich wymiarach. Zdaję sobie sprawę, że łatwo powiedzieć, że trzeba się starać o równowagę… Jestem jednak przekonany, że jest to możliwe przy wzajemnej Państwa trosce o siebie nawzajem. W podejmowaniu tej troski Pan Bóg Wam błogosławi i towarzyszy!

Trzecia sprawa, o której Pani napisała, to problem zapłodnienia in vitro. Dlaczego nie? Ponieważ nie chciałbym ograniczyć refleksji na ten temat do kilku zdań, proszę pozwolić, że podejmę ją w następnym wpisie.

Tymczasem pamiętam w modlitwie! 

18:34
6 czerwca 2014


ks. Grzegorz

5

Szczęść Boże,

dziękuję za cierpliwość i zgodnie z obietnicą powracam do tematu zapłodnienia in vitro. Dlaczego zastosowanie tej metody nie jest moralnie godziwe? Podstawowe powody są dwa: brak poszanowania dla życia i zdrowia osoby ludzkiej oraz sprowadzenie człowieka do roli przedmiotu. Odniosę się szerzej do obydwu powodów. 

Technika zapłodnienia in vitro nie jest godziwa moralnie po pierwsze dlatego, że jest w nią wpisany brak poszanowania dla życia i zdrowia człowieka.

Dotyczy to najpierw samej kobiety. Z zasady w procedurze zapłodnienia in vitro pobudza się jej organizm za pomocą stymulacji hormonalnej do wyprodukowania większej niż w cyklu fizjologicznym ilości komórek jajowych, które następnie są pobierane i używane do wytworzenia embrionów (czyli ludzi na najwcześniejszym etapie rozwoju). Już samo stosowanie hormonów nie jest obojętne dla kobiety i wiąże się z ryzykiem wystąpienia powikłań, w tym bardzo poważnych, nawet takich, które zagrażają życiu (znane są przypadki zgonów kobiet w konsekwencji zastosowania stymulacji hormonalnej). Proszę zauważyć, że zastosowanie hormonów w tym przypadku nie ma na celu leczenia jakiejś patologii i nie jest motywowane względami zdrowotnymi, ale tylko i wyłącznie dążeniem do tego, by pozyskać jak największą ilość komórek jajowych i użyć je do wyprodukowania jak największej ilości embrionów (czyli dzieci).

Brak poszanowania dla życia i zdrowia dotyczy również dzieci. Standardowo wszystkie pobrane komórki jajowe są wykorzystywane do wyprodukowania dzieci. Dlaczego tak się postępuje? Dlatego, że metoda ma ograniczoną skuteczność i aby zwiększyć prawdopodobieństwo urodzenia choć jednego dziecka świadomie doprowadza się do poczęcia większej ich liczby. Zakłada się jednocześnie, że osiągnięcie oczekiwanego celu (czyli urodzenia) wymaga użycia kilku embrionów, z których niektóre zginą, a jeden (najlepiej) albo dwa (to już gorzej, bo ciąża bliźniacza jest ciążą ryzyka) przejdzie/dą pełny rozwój i przyjdzie/dą na świat. Proszę zwrócić uwagę, że w mentalności właściwej zwolennikom zapłodnienia in vitro nie liczy się życie konkretnego człowieka (celem metody nie jest doprowadzenie do urodzenia każdego poczętego przy jej zastosowaniu dziecka), ale osiągnięcie efektu w postaci urodzenia jednego (najlepiej) dziecka. Do celu dochodzi się kosztem życia wielu embrionów (dzieci). I nawet jeśli bezpośrednio te dzieci nie są zabijane, świadomie doprowadza się do ich poczęcia z góry wiedząc, że życie większości z nich zostanie poświęcone, by jedno (jeśli się uda) mogło się w pełni rozwinąć i przyjść na świat.

Pozwolę sobie nie rozwijać problemu zwiększonego ryzyka wystąpienia wad i powikłań u dzieci powołanych do życia poprzez zastosowanie techniki zapłodnienia pozaustrojowego. Takie zwiększone ryzyko istnieje i wiedząc o tym naprawdę trudno znaleźć moralne usprawiedliwienie dla świadomego i dobrowolnego powoływania do życia dzieci metodą, która naraża je na większe prawdopodobieństwo kłopotów zdrowotnych.

Istnieje jednak również inny powód negatywnej oceny moralnej zapłodnienia in vitro: zastosowanie tej techniki narusza godność człowieka, sprowadzając go do roli przedmiotu.

Dziecko nigdy nie powinno być traktowane jak rzecz do której posiadania ma się prawo. To dziecko ma prawo, aby było owocem miłości rodziców i zostało przyjęte jako dar. Jasno mówi o tym Katechizm Kościoła Katolickiego w punkcie 2378:

Dziecko nie jest czymś należnym, ale jest darem. „Największym darem małżeństwa” jest osoba ludzka. Dziecko nie może być uważane za przedmiot własności, za coś, do czego prowadziłoby uznanie rzekomego „prawa do dziecka”. W tej dziedzinie jedynie dziecko posiada prawdziwe prawa: prawo, by „być owocem właściwego aktu miłości małżeńskiej rodziców i jako osoba od chwili swego poczęcia mająca również prawo do szacunku”.

Tymczasem logika zapłodnienia in vitro jest daleka od logiki daru i miłości. W technikę tą wpisane jest raczej traktowanie dziecka jako czegoś, co się należy, co można wyprodukować i mieć. Proszę zwrócić uwagę, że pomiędzy poczęciem dziecka w sposób naturalny, a powołaniem go do życia w laboratorium istnieją naprawdę fundamentalne różnice. W małżeństwie dziecko rozpoczyna swoje życie jako owoc miłości męża i żony, konkretnie jako owoc wzajemnego oddania się sobie małżonków, które jest najpełniejszym wyrazem ich wzajemnej miłości. I choć mężczyzna i kobieta nie mają kontroli i władzy nad tym, czy dojdzie do poczęcia czy nie, istnieje związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy ich aktem miłości małżeńskiej, a rozpoczęciem życia dziecka. W małżeństwie można zgodnie z prawdą powiedzieć, że dziecko ma swój początek w miłości rodziców (wyrażającej się w pełni w ich intymnym zjednoczeniu) i z miłości swoich rodziców rozpoczyna swoje życie. A jak to wygląda w zapłodnieniu in vitro? Rola rodziców w rozpoczęciu życia dziecka jest sprowadzona wyłącznie do funkcji dawców gamet, pobieranych zresztą w zupełnym oderwaniu od ich aktu miłości małżeńskiej. Uzyskane gamety są łączone ze sobą w laboratorium i tak rozpoczyna się życie człowieka. W zapłodnieniu in vitro nie istnieje zatem związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy aktem miłości małżeńskiej a rozpoczęciem życia dziecka. Trudno zatem mówić, że dziecko jest we właściwym sensie owocem miłości rodziców. Jest raczej owocem czynności czysto technicznej, owocem zastosowania określonej procedury, do przeprowadzenia której rodzice dostarczają tylko materiału biologicznego: jest bardziej wyprodukowane, niż poczęte. Tymczasem szacunek dla godności człowieka wymaga, by miał on swój początek w osobowej miłości rodziców, a nie został wyprodukowany w laboratorium.

Proszę też zauważyć, że w przypadku zapłodnienia in vitro dziecko zaczyna istnieć nie dzięki działaniu rodziców jako dwóch kochających się osób, ale dzięki działaniom pracownika laboratorium. To on decyduje co, kiedy i w jaki sposób zrobić z materiałem biologicznym uzyskanym od mężczyzny i kobiety, by doprowadzić do rozpoczęcia życia nowego człowieka. To on jest bezpośrednim „sprawcą” jego zaistnienia (przynajmniej w wymiarze biologicznym). W zapłodnieniu in vitro pojawia się więc osoba trzecia… Czy można zatem powiedzieć, że wyłącznie mąż i żoną są rodzicami dziecka? W moim przekonaniu nie można… A dziecko ma przecież prawo, by było dzieckiem wyłącznie swoich rodziców.

Jest jeszcze inna różnica pomiędzy poczęciem dziecka w małżeństwie, a logiką wytworzenia go w ramach zapłodnienia in vitro. Ze swej natury poczęcie w związku małżeńskim pomaga rodzicom przyjąć dziecko jako dar. Jest oczywiste, że poprzez akt małżeński mężczyzna i kobieta stwarzają jedynie warunki, by doszło do poczęcia, ale – jak to już zostało wspomniane – nie decydują o tym, czy do poczęcia faktycznie dojdzie, czy nie. Może się ono dokonać, ale nie musi: pozostaje to ostatecznie poza ich kontrolą. I jest czymś naturalnym, że wtedy gdy do poczęcia dochodzi, małżonkowie starający się o potomstwo przyjmują dziecko jako dar, jako kogoś, kto im się nie należy, ale jest im za darmo ofiarowany. W logikę zapłodnienia in vitro jest natomiast wpisane przekonanie, że dziecko małżonkom się należy, a skuteczna technika ma zapewnić zrealizowanie ich prawa do jego posiadania. Małżonkowie oddają gamety, płacą, a zadaniem odpowiednich specjalistów jest doprowadzenie do wytworzenia dziecka i zaspokojenie prawa rodziców. Czy w takiej logice człowiek nie jest traktowany jak przedmiot, do którego posiadania ma się po prostu prawo? Tymczasem nikt nie ma prawa do posiadania drugiego człowieka. Traktowanie człowieka jak rzeczy zaprzecza jego godności.

Zdaję sobie sprawę, że małżonkowie zmagający się z wyzwaniem niepłodności bardzo chcieliby cieszyć się dzieckiem. Pragnienie to samo w sobie jest czymś dobrym. Nie bez znaczenia jest jednak sposób, w jaki dąży się do jego spełnienia. Mam nadzieję, że tych kilka refleksji pomoże w umocnieniu przekonania, że zapłodnienie in vitro tym właściwym sposobem nie jest.

Z modlitwą o dar cierpliwości pozdrawiam!

12:00
7 czerwca 2014


aktoreczka353

6

Szczęść Boże!

Dziękuję za odpowiedź i pamięć w modlitwie. Rozmawiałam z mężem… Znaczy wyglądało to tak, że ja mówiłam i wyjaśniałam, a on wysłuchał i przyjął do wiadomości, bez żadnej odpowiedzi jak wygląda sprawa z jego strony, tylko trochę pożartował, zawsze żartuje. Ten typ tak ma… Ale gorąco i naprawdę Bardzo Mocno wierzę, że dużo daje każda modlitwa wstawiennicza, o którą tu prosiłam. Z resztą, jak miałabym nie wierzyć, skoro doświadczam efektów tej modlitwy? Bardzo dziękuję wszystkim, którzy podjęli się modlitwy za moje małżeństwo i proszę o więcej. Nie mówię, że jest idealnie, bo nie jest, ale jest lepiej. Już przed rozmową widziałam zmianę.

Starałam się znaleźć jak najodpowiedniejszy moment by w jak najdelikatniejszy sposób przekazać mu co mnie boli. Nawet podzieliłam tą rozmowę w czasie i na kilka części, bo nie chciałam, by skończyło się wzajemnym oskarżaniem. W śród badań, które miałam robić, były badania na poziom Kortyzolu (hormon stresu), który mam sporo podniesiony. Gdy mąż oglądał wyniki i pytał się co to jest i czemu wynik jest zły, to złapałam pretekst by mu wszystko wyjaśnić, czym się przejmuję, że naprawdę się staram, że potrzebuję jego osoby, pomocy, zrozumienia i zaangażowania. Widzę, że po rozmowie pilnuje, żebym za dużo się nie martwiła i nie przejmowała. Ostatnio nawet sam mi zarzucił żartem, że spóźniłam się z szykowaniem kolacji dla siebie (" i co, sam  znowu będę musiał jeść?") – znowu zaczął pilnować wspólnych posiłków i nawet rano wypicia razem kawy. Niby takie drobnostki, a jak dużo znaczą… Ja staram się przypilnować i przypominać mu o codziennym wypełnianiu karty. (Tak ustaliliśmy na początku, że ja muszę prowadzić obserwacje cały dzień i zawsze, a on wypełnia kartę.) Chcę żeby to było nasze wspólne staranie, a nie tylko mój codzienny wysiłek, a on jak mu się przypomni i zechce, raz na dwa lub więcej cykli. Staram się by o tym pamiętał, żeby przez to wiedział, że jego też dotyczy te staranie i że też jest potrzebny. Och, żeby tylko takie relacje między nami były jak najdłużej- a najlepiej już zawsze. Jest jeszcze kilka innych kwestii do omówienia, ale poczekam na odpowiedni moment. (czy jestem przez to cierpliwa? chyba nie)

Czasem łapie się na myśleniu, że Bóg innym sypie cudami wręcz nad naturalnymi, a ja widocznie jestem za mało chora, albo za słabo wierzę i jakoś pewnie źle się modlę, żeby się doczekać na jak najbardziej naturalny cud poczęcia. – ale na szczęście tylko czasem tak mnie dopadaEmbarassed. Właśnie się dowiedziałam, że zbieg laparoskopii jaki przeszłam był nieskuteczny, mimo, że tak bardzo się modliłam za lekarzy, którzy nie operowali, przebieg operacji i  wszystko oddałam w ręce Pana Jezusa. I co? Będzie mnie czekał kolejny zabieg.Ostatnio znowu przy modlitwie wieczornej czuję się jak Anna modląca się w świątyni, która wyglądała jak pijana (i pewnie też wyglądam jak wariatka) modląc się o dzieciątko. A już myślałam, że udało mi się pogodzić z sytuacją…

Dziękuję za przypomnienie, że sam Pan Bóg się zaangażował w nasze małżeństwo. Niby to takie oczywiste, a może właśnie przez to, że takie oczywiste, tak łatwo o tym zapomnieć. 

Dziękuję za argumenty w sprawie in vitro. Dokładnie zaraz na drugi dzień miałam możliwość je przedstawić w rozmowie ze znajomą. Zadziwiające jak na ten temat najwiecej chcą się wypowiadać osoby, które nie mają ani blado-zielonego pojęcia, co to jest starać się o poczęcie dzieciątka (moja znajoma ma 2 dzieci, które pojawiły się od razu jak tylko chcieli), przez co nie są zainteresowani i nawet nie zgłębią tematu. A najwięcej się oburzają i krzyczą, jak to można takiego dobrodziejstwa nie chcieć, lub komuś go zabraniać i odradzać?

Jeszcze raz dziękuję za modlitwę i nadal o nią proszę, a ze swojej strony również obiecuję codzienną modlitwę za Księdza.

12:53
9 czerwca 2014


ks. Grzegorz

7

Szczęść Boże,

bardzo dziękuję za modlitwę: jest ona dla mnie wielkim darem. Cieszę się, że poprzez dbałość o małe sprawy życia codziennego doświadczacie Państwo piękna życia małżeńskiego. Te drobnostki naprawdę mają znaczenie :). Ufam, że dialog w atmosferze miłości, wzajmnego zaufania i słuchania siebie nawzajem będzie dla Państwa ożywczy. Tylko rozumiejąc siebie coraz lepiej, wzajemnie sobie pomagając i wspólnie mierząc się z wyzwaniami jest możliwe przeżywanie ich w sposób twórczy. Życzę, by tak było coraz bardziej! Bądźcie pewni, że Pan Bóg jest przy Was i Wam błogosławi.

Ważne jest, by Jemu oddawać wszystkie ograniczenia, niedomagania, słabości… W tym, z czym sobie nie radzimy On na nas czeka: to są obszary, w których można Go spotkać. Nasze biedy oddane z ufnością Bogu mogą stać się miejscem doświadczania Jego działania, Jego mocy.

Pamiętam w modlitwie :)



 

Możliwość komentowania jest wyłączona.