„Mamo, czy ja mogę mówić do ciebie MAMO?” – świadectwo rodziny adopcyjnej

Świadectwo opowiedziane w czasie Dnia Skupienia dla Małżeństw Niepłodnych w  Krakowie, 22.10.2022

Jesteśmy małżeństwem od ponad 13 lat. Od początku staraliśmy się o dziecko. Po roku bezowocnych prób zaczęliśmy się zastanawiać, czy być może coś jest „nie tak”, skoro ciąża się nie pojawia. Zaczęliśmy odwiedzać specjalistów, robić badania. W ciągu 5 lat odwiedziliśmy wielu lekarzy różnych specjalności. Przeszłam laparoskopię, dwie histeroskopie i kilkukrotne badanie SONO HSG. Segregator z wynikami badań już był pełny. A jednak konkretnej diagnozy, która wykluczałaby zajście w ciążę, nie było (diagnozą była: endometrioza I, PCOS, hiperprolaktynemia). I tak minęło nam 5 lat na wizytach u lekarzy, stosowaniu się do ich zaleceń, zażywaniu leków, które nieraz przyprawiały mnie o zawrót głowy (dosłownie!). Wszystko wiązało się nieraz z ogromnym stresem, bo „najlepiej” to „wtedy i wtedy”. Słyszeliśmy: „A może gdzieś wyjedziecie, odpoczniecie?”; „Może „za bardzo chcecie” i jest blokada psychiczna?”. Oczywiście, był też bunt, żal do Pana Boga i pytanie: „Dlaczego?”.

W tym właśnie czasie znaleźliśmy informację o rekolekcjach dla małżeństw starających się o potomstwo w Koniakowie (organizowanych przez Duszpasterstwo Małżeństw Niepłodnych z Żor). Tam też poznaliśmy dr Adama Kuźnika – naprotechnologa, u którego w późniejszym czasie rozpoczęliśmy szukanie przyczyny naszej „niepłodności”. Tej przyczyny nigdy nie znaleźliśmy, a wręcz przeciwnie, od dr Kuźnika usłyszałam: „Nie mogę uwierzyć, patrząc na wyniki badań, że jeszcze nie jesteś w ciąży…”. I ta sytuacja sprawiła, że powiedzieliśmy: „Koniec, ile lat jeszcze nam zejdzie na diagnozach, wizytach itd.? Tak nie możemy i nie chcemy żyć, bo najlepsze lata nam uciekną…”. W tym czasie byliśmy jeszcze pacjentami Izabeli Salaty, która była naszym instruktorem Modelu Creightona. To właśnie za jej namową przyszliśmy na spotkanie Krakowskiego Duszpasterstwa Małżeństw Niepłodnych, z którego wyrosło Stowarzyszenie „Abraham i Sara”.

Kiedy przyszliśmy na pierwszą Mszę św. i spotkanie po niej, ogromnym zaskoczeniem było to, że jest tyle młodych ludzi, małżeństw, które mają taki problem jak my, że wreszcie możemy porozmawiać z kimś, kto jest w „tym” temacie – temacie niepłodności. To było dla nas nieocenione. Dużo dało również wsparcie duchowe ze strony ks. Mirka czy naszych kochanych Sióstr Nazaretanek, na czele z s. Lidią, które odczuwamy do tej pory.

Na trzecim, jeśli dobrze pamiętam, spotkaniu, razem z dwoma innymi małżeństwami zostaliśmy wybrani przez głosowanie (nie wiem jakim cudem to się stało, bo przecież nikt nas nie zdążył poznać przez 2 spotkania!) do prowadzenia tego Duszpasterstwa przez kolejny rok. Z niecierpliwością czekaliśmy na comiesięczne spotkania. Zaczęliśmy się modlić – nie konkretnie o dziecko, ale o rozeznanie naszej drogi. O to, byśmy otworzyli nasze serca, nasze życia, dla dziecka, które tego potrzebuje.

Z racji tego, że wtedy minęło już ponad 5 lat naszego małżeństwa, czyli jakby „ustawowy” wymóg ośrodka adopcyjnego, by móc starać się o bycie rodzicami adopcyjnymi, postanowiliśmy udać się do OA na rozmowę. Byliśmy na „rozeznawczych” spotkaniach w trzech różnych ośrodkach z różnych regionów. I tak w ostatnim z nich złożyliśmy dokumenty, jednak dostaliśmy informację, że jest bardzo dużo chętnych i nikła szansa, że dostaniemy się w tym roku na kurs. Co znowu nas trochę „przybiło”, bo wiadomo, że nikt nie jest młodszy, tylko każdemu lat przybywa. Jednak nasza modlitwa została wysłuchana. Był dzień 13. maja, kiedy dostaliśmy informację z ośrodka, że zostaliśmy zakwalifikowani na kurs. Pomyślałam, że to „maryjna” data i że Ona na pewno ma nas w opiece (tym bardziej, że nasze drogi „spotkały się” 13 października :) . I tak postanowiliśmy podziękować Maryi za to, a jednocześnie prosić o opiekę na dalsza drogę, którą właśnie wybraliśmy.

Po majowym spotkaniu w naszym Duszpasterstwie, zachęceni świadectwem Ani, Zdzicha, Justyny i Marcina, postanowiliśmy pojechać na pielgrzymkę do Medjugorje. Tam odkryliśmy jakby na nowo potrzebę modlitwy różańcowej. Tam usłyszeliśmy też o Nowennie Pompejańskiej i przeżyliśmy spowiedź z całego życia. Poznaliśmy wspaniałą „Bożą rodzinę”, która tam kilka lat wcześniej wyprosiła dar potomstwa, a wtedy byli za ten dar podziękować z dziesięcioletnią wówczas córką. Kilka lat później Mariola zostanie najwspanialszą mamą chrzestną naszej córki :) , ale wtedy nikt z nas jeszcze nie wiedział, jakie są Boże plany… Wróciliśmy stamtąd przepełnieni radością i chęcią do życia. Ofiarowaliśmy Bogu nasze życie, nasze małżeństwo, naszą decyzję o adopcji oraz dziecko, które kiedyś miało do nas przyjść.

Jeśli chodzi o ośrodek adopcyjny to wielokrotnie pytano nas, na jakie dziecko jesteśmy gotowi, jakie jego obciążenia jesteśmy gotowi przyjąć. U nas zmieniało się to tak, że na początku, jak pewnie większość osób, chcieliśmy, aby dziecko było malutkie, takie najlepiej w 1. roku życia. Wiadomo, że każdy chciałby przeżyć z tym dzieckiem jakby wszystkie, albo przynajmniej wszystkie, etapy jego życia. Ale, jak wiadomo, nie zawsze jest to możliwe. Oczywiście, ośrodek pyta też o płeć dziecka i inne tego typu rzeczy. Nasza decyzja była taka, że bardzo chcieliśmy, aby była to dziewczynka, tzn. że bardziej skłanialiśmy się ku dziewczynce. Nie wiem z czego to wynikało, ale być może z tego, że po prostu takie było nasze marzenie od zawsze, żeby pierwsza była córka, a potem syn. Może też z tego, że w rodzinie bliższej lub dalszej czy gdzieś wśród znajomych były adoptowane dziewczynki i tak jakoś widzieliśmy jak to życie z nimi wyglądało. Ja wiem, że każde dziecko jest inne, no, ale po prostu taka była nasza decyzja. Jeśli chodzi o jakieś choroby, to wiadomo – każdy chce, żeby dziecko było zdrowe, ale nie czarujmy się – dzieci, które czekają na rodziców adopcyjnych, to przeważnie nie są dzieci „wychuchane”, o które rodzice biologiczni dbali od chwili, w której dowiedzieli się o ich istnieniu. Pewnie jak większość osób, baliśmy się FAS (płodowy zespół alkoholowy). Tematem, który też jakoś byłby dla nas ciężki byłaby sytuacja, w której dziecko doświadczyłoby przemocy na tle seksualnym. Opiekunowie z OA zawsze pytali nas tak: „Czy wy jako rodzice będziecie w stanie „przeżyć” to, z czym musiało się zmagać wasze dziecko, aby pomóc mu w normalnym życiu i zdrowieniu?”. I tak jeszcze w tym samym roku ukończyliśmy kurs na rodziców adopcyjnych i otrzymaliśmy kwalifikację na rodziców adopcyjnych dla dziewczynki do 5-go roku życia.

Po 3 latach oczekiwania na telefon (tyle czasu była ważna kwalifikacja po kursie) OA zapytał nas, czy w dalszym ciągu jesteśmy zdecydowani, czy może coś się zmieniło. Wtedy również nastąpiła zmiana, jeśli chodzi o procedury adopcyjne i system pieczy zastępczej w aspekcie prawnym. Był to czas, w którym bardzo mało dzieci było zgłaszanych do adopcji. My wtedy powiedzieliśmy, że w dalszym ciągu jesteśmy na „tak”, i że na ten jeden rok jeszcze przedłużymy tą kwalifikację. Powiedzieliśmy wtedy też, że już płeć dziecka jest nam obojętna. To dlatego, że stwierdziliśmy, że może fakt, iż chcieliśmy, aby to była dziewczynka, może zablokował jakiemuś chłopcu drogę do tego, aby do nas trafił.

I tak czekaliśmy w dalszym ciągu. Jednak powiedzieliśmy sobie, że to już jest ostatni rok, że do końca roku jeszcze dajemy sobie szansę, bo tak po prostu nie da się żyć, z taką niewiadomą, i jakby wszystko podporządkowywać czemuś, a nie wiadomo kiedy to nastąpi. Oczywiście, cały czas modliliśmy się bardzo poprzez nowenny do różnych świętych, ale głównie do św. Jana Pawła II, św. Rity, św. o. Pio. Modliliśmy się o to, aby dziecko, które do nas przyjdzie było zdrowe i nie miało ciężkich przeżyć w swoim życiu, z którymi my nie umielibyśmy sobie poradzić. I najważniejsze – cały czas modliliśmy się o to, aby dziecko miało tak maksymalnie 3 latka i aby była to dziewczynka :) (tak, wiem, powiedzieliśmy w OA, że płeć jest nam obojętna, ale przecież modlić się zawsze można, a nawet trzeba, i wierzyć w cuda).

I w końcu, po 3 latach i kilku miesiącach, dostaliśmy ten wyczekiwany telefon z OA. Był to czwartek, więc żeby nie czekać długo przez weekend, bo stres był ogromny, już na drugi dzień pojechaliśmy do ośrodka. Tam nasi opiekunowie poinformowali nas o tym, że mają dla nas propozycję dziecka, które ma uregulowaną sytuację prawną. I że jest to dziewczynka :) . Ona dokładnie w ten dzień obchodziła swoje 3. urodziny :) . Pomyślałam: „Panie Boże, to jest znak od Ciebie, że to na to dziecko czekaliśmy.”.

I tak za kilka dni pojechaliśmy na pierwsze spotkanie do rodziny zastępczej, w której przebywała, i spędziliśmy tam prawie cały dzień. Dużym zainteresowaniem cieszył się wtedy przyszły tata :) , który spędzał z nią czas na przydomowym placu zabaw. Ja natomiast zasięgałam przeróżnych informacji od mamy zastępczej na temat tej dziewczynki, i właściwie to byłam dla niej jakoś tak „z boku”, i nawet bym powiedziała, że mnie nie zauważa albo unika. Jednak niedługo przed tym jak mieliśmy już jechać do domu, usiadła obok mnie i przyglądając się zapytała: „KIM TY JESTEŚ?”. Ja odpowiedziałam: „Może być ciocia.”. A ona na to: „NIE, TY JESTEŚ MAMĄ!” :) )). Zarówno ja, jak i mama zastępcza, byłyśmy tym zaskoczone, tym bardziej, że nikt dziecku nie mówi, jak jedzie z nim na pierwsze spotkanie, że to może „mama i tata”, bo jeszcze nie wiadomo, jak dalej potoczy się sytuacja. Jednak my byliśmy już pewni, że to jest to dziecko, na które czekaliśmy.

I tak jeździliśmy do niej co drugi dzień po pracy i spędzaliśmy razem czas aż do wieczora. Rodzina zastępcza dała nam możliwość przebywania u nich nawet przez całe weekendy. Oni byli wtedy dla niej „poza zasięgiem” ;) , a my organizowaliśmy jej cały dzień. Czasem zabieraliśmy ją na wycieczki, spacery, a że był to letni czas, to było dużo różnych możliwości. Ogólnie, bardzo szybko nawiązaliśmy z nią kontakt i więź. Z czasem już było bardzo ciężko nam się rozstawać.

W tym czasie otrzymaliśmy pismo z sądu z ustalonym terminem rozprawy. Napisaliśmy wtedy m.in. do „naszej” siostry Nazaretanki –  s. Teresy, która aktualnie jest we Wrocławiu, że prosimy o modlitwę w ten dzień itd., a ona nam uświadomiła, że w ten dzień jest wspomnienie św. o. Pio.

Właściwa rozprawa adopcyjna została wyznaczona za kolejne dwa miesiące od pierwszej. Sprawdzając w kalendarzu czy to dzień jakiegoś świętego, okazało się, że to wspomnienie św. Karola, więc też odebraliśmy to tak, że i św. Jan Paweł II czuwa nad nami :) .

Chciałabym tu wspomnieć też o rodzinie zastępczej, w której przebywała nasza córka zanim trafiła do nas. To bardzo wspaniali ludzie, którzy dali nam dużo wsparcia, którzy dużo dobrego zrobili dla niej. Właściwie było to pierwsze miejsce, w którym ona czuła się bezpiecznie, była bardzo dobrze zaopiekowana pod każdym względem – i fizycznym i psychicznym. I wiemy, że czuła się tam jak w rodzinie. Dodam też, że nadal jesteśmy w kontakcie z tą rodziną i teraz są dla niej po prostu „babcią i dziadkiem”. I zawsze mówi, że ma jeszcze 3 babcie i 2 dziadków (bo jeden już nie żyje). Jeśli chce, może do nich zadzwonić, czy możemy pojechać ich odwiedzić. Jednak nieraz można usłyszeć informację, że nie w każdej rodzinie zastępczej dziecko doświadcza tyle dobra i że czasem rodziny adopcyjne nie utrzymują z nimi kontaktu już po adopcji dziecka. Ogólnie rzecz biorąc, możemy powiedzieć, że bardzo łagodnie nastąpiło jej przejście z ich rodziny do naszej. Zawsze jej mówili, że kiedyś przyjedzie do niej „mama i tata” i że będzie wiedzieć, którzy to są.

Jak chodzi o to jak do nas mówiła, to najpierw było: „ciocia i wujek”. Potem mówiła nam po imieniu :) . „Tato” mówiła już bardzo szybko, bo jak tylko przyszła do nas, to niedługo po tym. Nikt tego nie wymagał ani nie nakazywał – po prostu wyszło to od niej. Natomiast do mnie, to było po rozprawie adopcyjnej (musiało nabrać mocy urzędowej :) . Rano obudziła się i mówi: „MAMO, A CZY JA MOGĘ MÓWIĆ DO CIEBIE MAMO?” :) .


„CZY BYŁAM W BRZUCHU?”. Trudne pytanie: „Jak to było, kiedy byłam u ciebie w brzuchu?” padło już po kilku miesiącach od zamieszkania z nami. Powiedziałam jej po prostu, że czasem tak jest, że mama, która urodziła dziecko nie może go (z różnych przyczyn) wychowywać i z nim być. Ale wychowuje go mama, która go nie urodziła. I to jej wystarczyło… A przynajmniej na tamten czas.

W ciągu tego czasu, tych kilku lat od adopcji, przyszło nam się zmierzyć z różnymi sytuacjami i wydarzeniami, których nie planowaliśmy, i nikt z nas nie był na nie przygotowany (a przynajmniej w tak krótkim czasie). Jedną z takich sytuacji był mój pobyt w szpitalu ze względu na operację złamanej nogi. Był to bardzo ciężki czas. Córka była z nami dopiero kilka miesięcy. Mamę miała 24 h na dobę. Tylko ze mną zasypiała i miała już ustalony jakiś rytuał wieczorny, który trochę czasu nam zajmował: kąpiel, czytanie bajki, śpiewanie (nawet kolędy były śpiewane latem :) . A nagle tej mamy nie miała. I te 10 dni, kiedy byłam w szpitalu, to była dla niej – ale i też dla mnie – po prostu cała wieczność. Wtedy też kolejny raz uwidoczniła się jej choroba autoimmunologiczna, jaką jest łysienie. Ten czas rozłąki był dla niej ciężkim, stresującym przeżyciem, co spowodowało, że w ciągu tych dni po raz drugi w życiu straciła wszystkie włosy, jakie do tej pory miała. Innym wydarzeniem, z jakim niespodziewanie musieliśmy się zmierzyć, była informacja o śmierci rodziców biologicznych naszej córki. Było to ciężkie przeżycie także dla nas, bo przecież, jakby nie było, gdyby oni nie dali jej życia, to my byśmy nie byli jej rodzicami. I jakoś nigdy nie myślałam o nich źle. Kiedy się o tym dowiedzieliśmy, wiedziałam, że musimy jej o tym powiedzieć, póki jest jeszcze dzieckiem. Nie może żyć w przeświadczeniu, że ci rodzice „gdzieś tam są, mieszkają itp.”… Ale też nie myślałam, że wyjdzie to aż tak szybko, bo od czasu kiedy dostaliśmy tą informację minęło chyba 2 tygodnie. Nasza córka ma zawsze takie wyczucie sytuacji… I nagle jej jakaś myśl przychodzi do głowy, tak jakby po prostu coś czuła… I SPYTAŁA: „GDZIE JEST TERAZ MOJA MAMA?”. Mnie zatkało, bo nie wiedziałam, jak mam wydusić z siebie to, że ona zmarła. Po prostu nie mogło mi to przejść przez gardło, ale myślę: „Przecież nie mogę jej okłamać, jak już wiem”. Więc powiedziałam: „Twoja mama, która cię urodziła, jest już pewnie w Niebie.”.  No bo jak inaczej dziecku to powiedzieć… A Niebo to zawsze kojarzy jej się z jakimś dobrym miejscem. Wtedy ona powiedziała: „Wiesz, Pan Bóg ją tam zabrał z miłości :) . Bo ona tam jest razem z tatą, bo wiesz, przecież mama zawsze musi być razem z tatą…”. I, tak powiem, poczułam ulgę, że to mam za sobą. I od tego czasu już ma inne myślenie, że oni tam są, modli się za nich, by czuwali nad nią.

Jak miała urodziny, to balon-cyferka uciekł jej do nieba. O dziwo, nie płakała ;) , tylko powiedziała: „Mamo, on poleciał do moich rodziców, do nieba. Oni też będą ze mnie dumni, że ja mam urodziny.”. Czasem myślę, że tłumaczy sobie jakieś sytuacje lepiej niż my byśmy jej to powiedzieli. Przeżyła też bardzo śmierć dziadka, bo widziała go tylko jeden raz, a za kilka miesięcy już zmarł. Też jakoś tłumaczyła sobie, że będzie z tamtymi rodzicami w niebie.

Podsumowując nasze świadectwo – każdego dnia widzimy, jak nasza córka się rozwija, jak jest szczęśliwa i potrafi dziękować za najdrobniejsze rzeczy. Pomimo tego, że nieraz musimy zmierzyć się z jej wieloma problemami zdrowotnymi i emocjonalnymi, to daje nam ona dużo radości każdego dnia. Na pytanie niektórych osób, czy z perspektywy tych minionych kilku lat nasza decyzja w sprawie adopcji byłaby inna, odpowiadamy, że NIE. Pomimo tego, że nie wiemy co przyniesie nam życie i z czym, w dalszej czy bliższej przyszłości, będziemy musieli się jeszcze zmierzyć. Wierzymy, że z Bożą pomocą damy radę, bo jak ktoś kiedyś powiedział: „GENY TO NIE WSZYSTKO!” :) .

Z tego miejsca chcemy podziękować tym, którzy zawsze wspierali i wspierają nas modlitwą czy dobrym słowem: ks. Mirkowi, s. Lidii, s. Teresie oraz tym wszystkim małżeństwom z naszej Wspólnoty, które były i są z nami w chwilach radości i smutku.

E & R











Dodaj komentarz