Kiedy usłyszałam o pomyśle premiera w kwestii finansowania in-vitro, jakoś ogarnął mnie smutek. Mam po raz kolejny poczucie, że doraźna kalkulacja polityczna znów wygrała z troską o dobro ludzi – tym razem tych, którzy od wielu czasem lat czekają na dziecko.
Bo jak właściwie można deklarację premiera odczytać? „Poleczcie się trochę – rok – gdziekolwiek, jakkolwiek, a potem od nas dostaniecie trochę pieniędzy na in-vitro.” Jak to będzie wyglądało w praktyce? Już widzę, jakim tokiem pójdzie rozumowanie wielu małżeństw:
- No, więc pokusa jest ogromna – leczymy się! Najważniejsze – tanio! Żadnych kosztownych leków (może luteina, ewentualnie, żeby nie było, że nic), badania tylko te najbardziej podstawowe, no, i oczywiście nie u drogich (choć może dobrych) specjalistów, tylko pani ginekolog w najbliższej poradni, która bez oporów po roku wystawi nam zaświadczenie, że się leczyliśmy.
A po roku – maszerujemy do kliniki. Pokazujemy zaświadczenie i …. no, jednak za coś musimy zapłacić. Nie, żebyśmy myśleli, że będzie zupełnie gratis. Ale nie spodziewaliśmy się, że refundacja państwa to będzie raptem 50-60% kosztów…
W tym momencie jest tak, że większość badań laboratoryjnych, które mogą pomóc w leczeniu niepłodności nie jest refundowana z NFZ, że o drogich (czasem bardzo drogich) lekach nie wspomnę. Owszem koszty leczenia szpitalnego (operacje laparoskopowe, HSG) są refundowane, ale już np. żele przeciwzrostowe nie.
W mojej głowie rodzi się milion pytań:
Dlaczego pieniądze na in – vitro się znajdą, a na sensowną diagnostykę i leczenie już nie?
Dlaczego osoby, które z różnych przyczyn nie zdecydują się na in-vitro, mają być pozbawione pomocy państwa? Czy to nie dyskryminacja?
Dlaczego premier uważa porządną diagnostykę za zbędną?
Jakie będą warunki „zaliczenia” parze roku leczenia?
Czy nie lepiej dofinansować diagnostykę i leki, których używa się na wcześniejszych etapach leczenia? – wtedy skorzystają z tego wszyscy pacjenci.
Wszystkie kliniki leczenia niepłodności zarzekają się, że najpierw próbują wszelkich innych metod, a potem dopiero proponują in-vitro. Czy program zdrowotny nie sugeruje tutaj „drogi na skróty”?
Doprawdy nie rozumiem tego wszystkiego….
Ma Pani absolutną rację, że nie sposób tego wszystkiego zrozumieć, gdy ma się na względzie zdrowie pacjentów.
Na większość pytań odpowiedziała Pani już w pierwszym akapicie: „doraźna kalkulacja polityczna”. Spójrzmy prawdzie w oczy – propozycja dofinansowania IVF to czysta demagogia ze strony premiera.
Gdyby mu zależało na diagnostyce i leczeniu – zleciłby skontrolowanie klinik leczenia niepłodności – czy tam proponuje się cokolwiek przed inseminacją.
Gdyby chociażby połowie pacjentek podano tę luteinę w odpowiednim momencie – to już byłoby naprawdę nieźle, kilka procent osób byłoby wyleczonych…
Ale to nie o to chodzi, żeby kogoś wyleczyć… Ogół Polaków ma zapamiętać, że Tusk zaczął refundować in vitro…
Zgadzam się. A co do luteiny – ja dostałam Duphaston, który zażywałam o zgrozo! w samym środku dni płodnych, przed owulacją… dzięki Bogu tylko 3 mce, bo trafiłam na rekolekcjach na instruktora napro