Powiem Wam, że w ostatnim cyklu zmiażdżyła mnie… luteina. Tak, ten pozornie prosty lek. Tak generalnie nie biorę luteiny. W tym jednym cyklu musiałam ją wziąć. No i się zaczęło (a brałam minimalna dawkę). Zmęczenie sięgające granic. Senność jakbym przewaliła trzy tony węgla i nie spała co najmniej tydzień. Zasypiałam natychmiast wszędzie i w każdej pozie. Wyglądałam fatalnie. Koleżanki w pracy nie omieszkały mi tego powiedzieć. Pytały też, czy wszystko ze mną dobrze, czy nie mam jakiś życiowych problemów, czy mi się życie na łeb nie wali, bo tak wyglądam…
A dyrektor zapytał mnie któregoś dnia rano, czy nie potrzebuję mieć tego dnia wolnego. Masakra!!!
Drażliwa byłam, depresyjna i znudzona. Panie!
Wiecie co, to było niefajne. To kiepskie, nagle widzieć wszystko w czarnych barwach. Przeczuwałam, że to skutek działania leku i miałam do tego jakiś dystans. Przecież troszkę znam siebie i wiem, że tak źle ze mną nie jest.
No ale skończyło się to na szczęście dzień po odstawieniu leku.
Więcej tego dziadostwa nie chcę widzieć na oczy! Takie to luteinowe przygody.
A przed nami rekolekcje adwentowe „Z nich zaś największa jest MIŁOŚĆ” – do zobaczenia na pewno z niektórymi z Was…