Kim jesteś, Panie Boże, który powołałeś mnie do małżeństwa, a na moje latami powtarzane błaganie o rodzicielstwo odpowiadasz twardo, niezmiennie: „Nie!”?
Kobiecość jest piękna, skomplikowana, urzekająca, wielowątkowa. Cokolwiek by o niej powiedzieć, zawsze będzie to niewystarczające, czasem przesadzone, niedoszacowane. Kobiecość, choć wymyka się schematom i logicznemu wnioskowaniu, w kulturowym przekazie sprowadza się do jednego – do roli matki. Kultura ręka w rękę idzie tu z naturą. Przekazanie życia jest bowiem jedną z naturalnych ludzkich potrzeb.
Gdy one obie: potrzeba i rola okazują się niemożliwe do zrealizowania, zakwestionowane zostaje wszystko – w pierwszym rzędzie kobieta, która nie rodzi, a następnie natura i kultura, która – poza wyborem dziewictwa dla Królestwa Bożego – nie przewiduje alternatywy.
Kobieta, która nie rodzi, stawia zatem pytania: „Kim jestem?”, „Po co jestem?”, „Kim jest Bóg, który mnie stworzył i powołał do… do czego właśnie?”. Ciężaru tych pytań nie umniejsza nic – ani ich banalność, ani nużąca powtarzalność w każdym ludzkim, zdolnym do refleksji istnieniu. Fakt, że stawia je każdy i wielu znajduje satysfakcjonującą odpowiedź, nie sprawia, by kobieta, która nie rodzi, była bliżej poznania prawdy o sobie samej. Przeciwnie, odpowiedzi dobre i wystarczające innym, jej brzmią fałszywie. Drażnią i jątrzą, zmuszają, by nie ustawać w poszukiwaniach. Jak ona została pozbawiona oczywistości rodzenia, tak musi pozbawić oczywistości obiegowe sądy i opinie. Musi je odrzucić, by szukać prawdy dalej, głębiej, poza nimi.
Kim jestem?
„Jestem kobietą” – ten fundament tożsamości, jeden z nielicznych pewników, na których można się oprzeć, odkrywając czy konstruując swoje niepowtarzalne „ja”, chwieje się, chyboce, grozi rozpadem. Bo kobiecość kobiety, która nie rodzi, podana zostaje w wątpliwość. Skąd bowiem ma czerpać pewność, że jest kobietą?
Jedynie anatomia jest jej sojusznikiem. Chłopcy różnią się od dziewczynek, kobiety różnią się od mężczyzn – ten najprostszy przekaz jako jedyny wydaje się niepodważalny. Zawsze to jakaś pewność w gąszczu pytań i wątpliwości. Lecz anatomiczne rozróżnienie, które przyswaja sobie człowiek w wieku lat dwóch, okazuje się dalece niewystarczające, by budować na nim pewność swojej kobiecości.
Jeśli więc nie anatomia, to może psychologia? Może w mózgu, może w reakcjach psychicznych zakodowana jest ta odrębność, ta odmienność, jakiś rys bezdyskusyjnie kobiecy?
Zarówno w poradnikach psychologicznych, jak i w popularnonaukowej literaturze psychologicznej aż roi się od zestawień cech różnicujących kobiety i mężczyzn. Dowiedzieć się z nich można, że kobiety są bardziej emocjonalne, bardziej wrażliwe, przywiązują większą wagę do estetyki, są drobiazgowe, skoncentrowane na szczegółach, mają podzielną uwagę, potrafią jednocześnie robić obiad, zabawiać dziecko, wstawiać pranie i rozmawiać przez telefon… Tu kobieta, która nie rodzi, ma dwie możliwości – albo pasuje do tego modelu, albo nie. Prawdopodobieństwo, że nie pasuje jest duże. Wobec tak rozbudowanej listy różnic, niewielu jest takich, którzy wpiszą się w statystyczny wzorzec. Jakkolwiek wypadnie to psychologiczne samobadanie, nie da się na różnicach osobowości, co do których trudno mieć pewność, czy są wrodzone, czy nabyte, oprzeć swojej kobiecej tożsamości. Wystarczy pobieżny rzut oka na znajome żony i matki, by przekonać się, że wiele tych cech „typowo kobiecych” pojawia się z czasem, w ogniu walki o normalność dni w czasie, gdy na świat przychodzą dzieci. A życie w swoim bogactwie i różnorodności nie pozostawia złudzeń. Nie ma cech osobowościowych właściwych wszystkim kobietom i żadnemu mężczyźnie.