Wojtuś

W październiku bieżącego roku będzie nasza szósta rocznica ślubu. Sześć lat temu nawet nie przyszło nam do głowy, że na początku naszego małżeństwa spotka nas to, z czym przyszło nam się zmierzyć – niepłodność. Owszem, przewidywaliśmy różne problemy, np. w kwestii znalezienia pracy czy kupna mieszkania, ale żadne z nas nie przypuszczało, że kłopotem będzie poczęcie upragnionego dziecka. Tymczasem okazało się, że kwestie materialne i mieszkaniowe rozwiązały się dość łatwo i szybko. Po dwóch latach małżeństwa, kiedy nasza sytuacja była w miarę ustabilizowana, zaczęliśmy starać się o potomstwo. I tu się zaczęły te nieoczekiwane schody. Kolejne miesiące nie przynosiły u nas planowanej ciąży, za to u naszych znajomych i w rodzinie, owszem. Każda nowa wiadomość o kolejnym dziecku wzbudzała w nas z jednej strony radość, a z drugiej jednoczesną ogromną zazdrość i rozgoryczenie, że to znowu nie my. W pewnym momencie ograniczyliśmy nawet wyjazdy i spotkania rodzinne do minimum, aby uniknąć oglądania kolejnych dzieci, które nie są nasze, i ostrzału pytań w stylu: „A wy kiedy?”. Wstyd mi dziś to przyznać, ale emocje, które wtedy mam towarzyszyły, były zbyt wielkie, aby nad nimi zapanować.

Po roku starań trafiliśmy do instruktora Modelu Creightona, pod okiem którego rozpoczęliśmy obserwacje.  Następnie weszliśmy w leczenie u lekarza naprotechnologa. Badania moich hormonów nie wykazywały nic szczególnego poza wysoką prolaktyną i niskim progesteronem. Pani doktor zaleciła mi ograniczenie cukru i glutenu. Taką dietę udało mi się konsekwentnie utrzymać (kupiliśmy m.in. automat do chleba, bo już miałam dość tych „desek” – pieczywa chrupkiego), dzięki czemu schudłam kilka kilogramów. Na samym początku byłam bardzo słaba, mój organizm potrzebował trochę czasu, aby się dostosować, ale kiedy przyzwyczaiłam się do nowego trybu życia, poczułam się bardzo dobrze.  Wyniki badań męża były prawidłowe, więc teoretycznie nie było żadnych poważnych przeszkód, aby nasze dziecko w końcu się pojawiło. Niestety, co miesiąc okazywało się, że musimy dalej czekać, że to jeszcze nie teraz. W międzyczasie, dzięki informacjom znalezionym w Internecie oraz dzięki kilku słowom zachęty od naszej instruktorki, trafiliśmy na spotkania Duszpasterstwa Małżeństw Niepłodnych w Krakowie. Tam poznaliśmy pary w podobnej sytuacji jak nasza. Modlitwy, rekolekcje, nowe przyjaźnie, możliwość otwartej rozmowy o naszych problemach z kimś, kto je doskonale rozumie, a także zaangażowanie w działalność Duszpasterstwa i Stowarzyszenia „Abraham i Sara” – to wszystko dało nam siłę do dalszego działania i pomogło trochę inaczej spojrzeć na nasze życie (a może też pozwoliło na chwilę przestać się zamartwiać ciągłymi niepowodzeniami i skupić na bardziej konkretnych rzeczach). Z początkiem zeszłego roku w naszej intencji zaczęła się również modlić jedna z Sióstr Nazaretanek, z którą się zaprzyjaźniliśmy. Do dzisiaj się odwiedzamy i dzwonimy do siebie. Po półtora roku leczenia upragnionej ciąży jednak nadal nie było, a emocje czasami sięgały zenitu. Jeszcze tuż przed zabiegiem zgłosiliśmy się z mężem do Domu Dziecka w celu pozostania rodziną wspierającą, czyli taką „ciocią” i „wujkiem” dla jednego z dzieci przebywającego w tej placówce. Cieszyliśmy się tym bardzo. Potraktowaliśmy to jako przygotowanie do adopcji, która (tak wtedy myśleliśmy) pewnie nas czeka w przyszłości. To też chyba była próba przeniesienia nadmiernych emocji na jakieś inne pole, żeby zaangażować się w coś bardziej konkretnego i szukać jakichś pozytywnych doświadczeń.

Na pewnym etapie leczenia, gdy dotychczasowe metody nie pomagały, pani doktor zasugerowała mi poddanie się laparoskopii w celu sprawdzenia drożności jajowodów i wykluczenia endometriozy. Bardzo sceptycznie podeszłam do tej operacji. Nie wierzyłam, że może ona zmienić coś w moim życiu i przez długi czas zwlekałam z decyzją. Myślałam, że jeśli lekarze w czasie operacji coś znajdą (jakieś zrosty, polipy, endometriozę itp.), to będziemy wiedzieli przynajmniej, jaka jest u nas przeszkoda do posiadania potomstwa. Jednak, jeśli w czasie laparoskopii okaże się, iż ze strony mojego organizmu wszystko jest w porządku, to znaczy, że przyczyna leży gdzie indziej, i równie dobrze możemy nigdy jej nie poznać – to byłoby po prostu straszne. No i właśnie tak się stało, ta druga wersja okazała się prawdziwa. Chirurg po operacji powiedział, że nie znalazł żadnej nieprawidłowości, nic niepokojącego (oprócz malutkiego mięśniaka, który został przy okazji usunięty). W związku z tym, że byliśmy „skołowani” całą tą sytuacją, odpuściliśmy trochę. Po operacji poświęciłam też dużo czasu na przemyślenia i modlitwę. Starałam się nie narzekać, tylko mówić tak: „Niech się dzieje wola Twoja, Boże, tylko daj nam siłę unieść to, co dla nas przygotowałeś.”.

Mieliśmy w szpitalu powiedziane, że w pierwszym cyklu po operacji nie powinniśmy się starać o dziecko (ze względu na wycięcie mięśniaka). I rzeczywiście to był jedyny cykl od początku starań, kiedy myśleliśmy o sobie, a nie o poczęciu dziecka. Dlatego wiadomość o ciąży była dla nas zupełnym zaskoczeniem. Miesiąc po operacji mieliśmy jechać ze znajomymi na Chorwację, żeby się odstresować i zapomnieć o wydarzeniach ostatnich miesięcy. Test ciążowy zrobiłam tylko po to, żeby z czystym sumieniem pojechać na te wakacje i bawić na całego. Kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście wydawało mi się, że znikną po 5 minutach, które należy odczekać (przecież robiłam takie testy już wcześniej wiele, wiele razy i nigdy tych kresek nie było). Nie zniknęły. Co więcej, kolejny test, badania i USG potwierdziły to. Jesteśmy w ciąży. Te słowa bardzo ciężko przechodziły nam przez gardło. Długo nie mogliśmy uwierzyć, że dzieje się to naprawdę.

Czas ciąży przebiegał bez większych komplikacji. Poza skracającą się szyjką pod sam koniec nie działo się nic niepokojącego. Ku mojemu zdziwieniu poród również był bez komplikacji, a w dodatku odbył się ekspresowo – od pierwszego skurczu do pojawienia się na świecie Wojtusia minęło niecałe 6 godzin. Jak na pierwszy poród to naprawdę szybko. Przypomniały mi się wtedy słowa modlitwy wstawienniczej, która była nade mną odmawiana na rekolekcjach dla kobiet jesienią poprzedniego roku:  „Niech sam Pan Jezus odbiera twój poród.”. Miałam naprawdę wielkie szczęście, że wszystko się tak potoczyło. Nasz chłopczyk urodził się śliczny i zdrowy, ważył 3160 g i mierzył 52 cm, otrzymał 10/10 punktów w skali Apgar. Wojtuś jest przepiękny. Jesteśmy w nim strasznie zakochani i dumni, że mamy takie cudowne dziecko.

W ciągu ostatnich lat wydarzyło się dużo więcej rzeczy, które miały wpływ na to, jak nasze życie aktualnie wygląda. Przechodząc przez drogę niepłodności spotkaliśmy wielu wspaniałych ludzi, otrzymaliśmy sporo dobrych rad i słów pokrzepienia. Dużo osób modliło się w naszej intencji.  Za to wszystkim bardzo dziękujemy i odwdzięczamy się tym samym.  Mamy nadzieję, że nasze modlitwy w Waszych intencjach również zostaną wysłuchane.

Na koniec chcę dodać, że od początku starań o dziecko podczas modlitwy otrzymałam kilka „wskazówek” dotyczących przyczyny naszej niepłodności. Kilka razy usłyszałam w duchu, że to jeszcze nie teraz, że nasz czas nadejdzie wtedy gdy zacznie za nas się modlić ktoś, kto jest daleko od Boga. I tak się też stało.

Do dzisiaj nie wiemy jaka była przyczyna naszej niepłodności (może jakaś blokada w psychice…). W tym momencie to już nieistotne. Najważniejsze, że Wojtuś jest z nami.

 











Dodaj komentarz