Jesteśmy…
Pozostaje bowiem jeszcze kwestia tego, czy współżycie rodziców ma moralne znaczenie w powstawaniu nowego życia, czy też jest to jednie kwestia funkcjonowania organizmu i można ją bez żadnych strat natury moralnej zastąpić techniką. Jakkolwiek już poprzedni problem został nazwany „trudnym”, to – w świetle tezy o istnieniu ludzkiego życia od momentu powstania pierwszej komórki ludzkiego organizmu i przyjętej normy zakazującej nam niszczenia ludzkiego życia – wykluczenie in vitro jest czytelne. Niektórzy ze zwolenników metody odżegnują się wprawdzie od jakiegokolwiek niszczenia ludzkich zarodków, najczęściej mają jednak na uwadze zarodki, które zostały już pozytywnie zdiagnozowane, a ich kriokonserwacji nie uważają za zagrożenie dla życia. Podkreślają, że czas kriokonserwacji nie ma znaczenia, zarodki można przechowywać praktycznie w nieskończoność. Nawiasem mówiąc – sprawdził to ktoś?
Aż do tego momentu czytelne jest też dopominanie się, by prawo zakazywało praktyk medycznych, które mogą stanowić zagrożenie dla życia, a związane z nimi ryzyko nie wiąże się z oczekiwaniem terapeutycznej korzyści (jak ma to miejsce w terapiach eksperymentalnych, na które decydujemy się w sytuacji, gdy zawiodły wszelkie wypróbowane metody leczenia). Dlaczego połączenie gamet w warunkach laboratoryjnych miałoby się znacząco różnić od ich połączenia w organizmie kobiety? Rzecz w tym, że poza metodą ICSI (docytoplazmatyczna iniekcja plemnika)2 właściwie się nie różni, co więcej, sukces metody na tym właśnie będzie polegał, że nie pojawią się żadne zmiany rozwojowe. Po połączeniu się gamet, również w przypadku ICSI, cały proces przebiega dokładnie tak, jak w naturze, czyli wtedy gdy brak jest zaangażowania dodatkowych osób. Człowiek nie ma władzy nad powstawaniem życia. Nauczył się łączyć elementy (gamety), które są konieczne do jego powstania, procesy rozwojowe nie są jego pomysłem. Jeśli coś się istotnie w przypadku metod in vitro zmienia, to jest to funkcja rodziców w procesie powstania nowego życia. Zmieniła się też relacja, w jakiej zarodki pozostają względem rodziców i zaangażowanych w praktykę metody służb medycznych. Można by w odniesieniu do zarodka powiedzieć krótko: „mamy Cię” (piszę Cię wielką literą, ponieważ chodzi już nie o coś, ale o kogoś). „Mamy Cię” – czyli mamy nad Tobą władzę, możemy o Tobie decydować, sprawdzić, czy wszystko z Tobą w porządku, czy też – wybacz – ale jeśli się okaże, że nie spełniasz satysfakcjonujących nas kryteriów, to może lepiej, żeby Twoje życie zakończyło się, jeszcze zanim znajdziesz się w organizmie Twojej matki. Czy w ogóle zastanawiamy się nad tym, jaką władzę mamy w laboratoryjnych warunkach nad ludzkim życiem? Władzę totalną, nieporównywalną do żadnej innej sytuacji, w której jeden człowiek staje wobec drugiego, zdecydowanie większą nawet od tej, jaką mamy nad dopiero co narodzonym dzieckiem. Metoda (metod jest oczywiście wiele, ale upraszczam w tym miejscu sprawę) taką relację wytwarza, czy tego chcemy, czy też nie. W metodzie – powtarzają jej zwolennicy – rodzą się tylko dzieci chciane. To prawda, problem w tym, że w praktyce okazuje się, że nie wszystkie zarodki otrzymane w trakcie programu są rzeczywiście chciane… Kiedy dzieci poczynają się w sposób naturalny, nie mamy nad nimi takiej władzy…
Celowo poruszam tylko jeden z aspektów rezygnacji ze współżycia rodziców jako pośredniej przyczyny powstawania nowego życia. Wybieram ten właśnie aspekt, bo wydaje mi się on znacznie bardziej czytelny i łatwiejszy do zrozumienia niż analizowanie normatywnej funkcji ludzkiej natury czy też odwoływanie się do metafory o „owocu miłości”. To piękna metafora, ale nie można wykluczać, że rodzice, którzy obserwują wzrost i dojrzewanie poczętego in vitro dziecka, kochają je naprawdę, stwierdzenie: „wasze dziecko nie jest owocem miłości” brzmi dla nich niezrozumiale i krzywdząco, a doktryna, która zabraniałaby im jego przyjścia na świat wydaje się okrutna i zdecydowanie niechciana. Tak to rozumieją. Dziecko jest widocznym znakiem dobra, niezamierzona bezdzietność dramatem. Skoro dramat można jakoś rozwiązać, dlaczego tego nie zrobić?
Zwolennicy i przeciwnicy in vitro będą się w tym miejscu powoływać na statystyki, zarówno skuteczności metody, jak i rozwojowych błędów stwierdzonych u urodzonych dzięki niej dzieci, będą wskazywać na procent rozpadu małżeństw, które mimo usilnych starań nie doczekały się potomstwa, i dramat rozbudzonych nadziei małżeństw, które mimo wielokrotnych prób in vitro pozostały bez dzieci. Będą też wskazywać na popularność i społeczną akceptację metody i – vice versa – na to, że gdybyśmy każdą z akceptowanych społecznie praktyk uznali za dopuszczalną moralnie i usankcjonowali prawnie, nasze społeczeństwa zapewne dawno by się już rozpadły. Nie wnikam tutaj w tę dyskusję. Zgadzam się, że to wszystko jest ważne, ale najważniejsze jest to, o kogo tutaj właściwie chodzi.
Proponuję czytelnikowi, by wrócił do początku, zamiast koncentrować się na skutkach: potrzebna jest nam wrażliwość pozwalająca dostrzec, że od momentu powstania pierwszej komórki nowego organizmu chodzi już o kogoś. Kontakt z nim jest na razie niemożliwy i długo jeszcze taki właśnie będzie. Ani tu rozumu, ani woli, ani nawet ludzkich kształtów – tacy właśnie na początku jesteśmy. Ale jesteśmy! Nie decydujemy o sobie przez długie lata dorastania, ponieważ nie jesteśmy w stanie, a gdy już jesteśmy w stanie, to nie zawsze są to mądre decyzje. Istnieje jednak różnica między pomaganiem komuś w decydowaniu o tym, co począć z własnym życiem, a decydowaniem o jego istnieniu. W pierwszym przypadku jesteśmy partnerami, w drugim mamy do czynienia z decyzją „władcy”. Bez względu na to, czy jesteśmy osobami wierzącymi, czy też nie, uznajemy dzisiaj zgodnie, że żaden człowiek nie powinien mieć totalnej władzy nad drugim człowiekiem. Czyż można mieć większą władzę nad drugim niż prawo decydowania o kresie jego istnienia? „Niechciana doktryna” nie lekceważy problemu „chcenia dzieci”, broni chcenia wszystkich, bez wyjątku. Nie może zatem zgodzić się na akceptację praktyki, która umożliwiając zaistnienie jednym, stanowi śmiertelne zagrożenie dla drugich.
Żyjemy w kulturze, która nie sprzyja budzeniu tego rodzaju wrażliwości, koncentrujemy się z reguły na widocznych efektach, stąd szereg ludzi zapewnionych o tym, że powstałe w warunkach laboratoryjnych życie będzie traktowane z pietyzmem, nawet jeśli nie są entuzjastami metody, mówią: czemu nie! Nie zmienią tego ani groźby, ani irytacja. Ustawa też tego nie zmieni. Nie twierdzę bynajmniej, że żadna ustawa nie jest potrzebna, nic po niej jednak, jeśli jednocześnie nie podejmiemy wysiłków zmierzających do budzenia wspomnianej wrażliwości. Dzisiaj, w porę i nie w porę. Inaczej za ileś lat dzieci urodzone za pomocą in vitro zapytane o moralną ocenę metody, za której sprawą się poczęły, powiedzą: „wszyscy tak robią”, „to powszechnie przyjęte”. Niestety – „Mozolnie odkrywamy rzeczy tej ziemi, z trudem znajdujemy, co mamy pod ręką” (Mdr 9,16).
1 W dyskusji na temat rozwojowej ciągłości i tożsamości ludzkiego organizmu przywołuje się często kazus bliźniąt monozygotycznych. Możliwość samoistnego podziału wczesnego zarodka miałaby wykluczać uznanie jego indywidualnego charakteru przed momentem implantacji, który stanowi kres możliwości podziału. Nie dyskutuję tutaj tego kazusu, ponieważ po pierwsze, można go interpretować w sposób, który nie wyklucza jednostkowego charakteru organizmu od momentu jego powstania, po wtóre zaś, nawet ci, którzy tej jednostkowości przeczą, niekoniecznie łączą swoje w tym względzie stanowisko z dopuszczalnością niszczenia ludzkiego życia we wczesnych fazach rozwojowych. 2 ICSI – polega na bezpośrednim wprowadzeniu plemnika do komórki jajowej.
BARBARA CHYROWICZ SSpS
Barbara Chyrowicz prof. nauk humanistycznych, filozof, etyk, kierownik Katedry Etyki Szczegółowej KUL, członek Papieskiej Akademii Pro Vita, należy do Zgromadzenia Misyjnego Służebnic Ducha Świętego. Niedawno wydała książkę O sytuacjach bez wyjścia w etyce.
Źródło: „W drodze” 10/2010