Życie chciane i niechciane


Potrzebna jest nam wrażliwość pozwalająca dostrzec, że od momentu powstania pierwszej komórki nowego organizmu chodzi już o kogoś. Kontakt z nim jest na razie niemożliwy – ani tu rozumu, ani woli, ani nawet ludzkich kształtów – tacy właśnie na początku jesteśmy. Ale jesteśmy!

Choć nasza moralna edukacja trwa całe życie, to z wiekiem coraz bardziej opornie przyjmujemy korekty naszego postępowania. Skąd się to bierze? Zapewne stąd, że dorosłość wiążemy z ukształtowanymi już poglądami, także moralnymi. Mamy swoje zasady, swoją wrażliwość, swoje opinie i przekonania, a wśród nich także i to, że zostały ukształtowane zręby naszej „moralnej edukacji” . Edukacja moralna niepodobna jest do innych obszarów zdobywania wiedzy, nawet tej praktycznej. Jej efektem nie jest bowiem przyjęcie przez wszystkich, którzy zostali jej poddani, jednakowo brzmiących norm wraz z ich treściową zawartością. Różnimy się, bywa, że kontestujemy zastany porządek, raz po raz uczestniczymy w debatach natury moralnej, które nie mają końca, ponieważ w dziedzinie moralności nic nie jest tak oczywiste jak w naukach formalnych czy przyrodniczych. Teoretyczne dywagacje nad prawami termodynamiki nie spędzają nam snu z powiek, ale to, co dopuszczalne, względnie niedopuszczalne moralnie, staje się przedmiotem dyskusji i zażartych sporów zarówno w salach wykładowych uniwersytetów, jak i na osiedlowych ławkach oraz u fryzjera. Im bardziej szczegółowe kwestie wchodzą w grę, tym większy „protokół rozbieżności”. I nie chodzi tylko o różnice między wierzącymi i niewierzącymi, w obrębie samego chrześcijaństwa pojawiają się różnice w interpretacji moralnie słusznych norm, spór o dopuszczalność metod in vitro jest tego przykładem.

Włączamy się zatem do toczonych dyskusji jako dorośli ludzie o ukształtowanych już, aczkolwiek niejednolitych poglądach moralnych. Włączamy się, ponieważ mamy świadomość, że dotyczą nas one jako rozumnych i wolnych ludzi, a nie jako przedstawicieli jakiejś konkretnej profesji. Podchodzimy do tych dyskusji z bagażem naszych moralnych doświadczeń, przekonani o tym, że mamy w dyskutowanych kwestiach coś do powiedzenia. Powołujemy się na wiedzę i doświadczenie życiowe, a w miarę upływu lat wykazujemy coraz większą tendencję do powtarzania: „zawsze tak robiliśmy”, „tego jeszcze nie było”, „wszyscy wokół tak postępują”, „jak znamy życie, to nic z tego nie będzie” i tak dalej. Z irytacją przyjmujemy wytykanie nam moralnych błędów (chyba że drobnych) i musiałoby się doprawdy stać coś poważnego, żeby zmobilizować nas do moralnego przewartościowania naszego postępowania. Im zatem więcej uwagi poświęcimy naszej moralnej edukacji za młodu, tym większa szansa na prawość postępowania. Nawiasem mówiąc, chyba za mało dostrzegamy, jak wielkie znaczenie w naszym dorosłym życiu, które – zgodnie z ewangelicznym przesłaniem – powinno być nieustannym nawracaniem się, ma łaska Boga. Bez niej bylibyśmy zapewne „sztywni” jak raz odlany model.

Jeśli zaczynam od nawiązania do trudności związanych z moralną edukacją, to dlatego że wiąże się z nią budzenie moralnej wrażliwości, której brak nie czyni z nas od razu zimnych drani, ale w złożonych kwestiach natury moralnej pozwala nam wniknąć w problem głębiej, wykroczyć poza efekty dostrzegalne tu i teraz. Mówiąc jeszcze prościej: nie wszystko jest w rzeczywistości takie, jak nam się na pierwszy rzut oka wydaje, głębsza refleksja odkrywa czasem przed nami zupełnie niedostrzegane dotąd obszary…

Mając na uwadze potrzebę owej głębszej, ale mimo to pozbawionej abstrakcji refleksji, chcę się przyjrzeć niektórym aspektom dyskusji nad dopuszczalnością technik wspomaganego rozrodu; przyjrzeć z dystansu, ponieważ na temat samych technik powiedziano i napisano w ostatnich latach tak wiele, że trudno już czytelnika czymkolwiek zaskoczyć. A zacznę od tego właśnie, że ta debata toczy się na dobrą sprawę w polskiej rzeczywistości dopiero przez ostatnie dwa lata. Zdecydowanie za późno…


BARBARA CHYROWICZ SSpS





Dodaj komentarz