Za nami rekolekcje wielkopostne AD 2012. Wiele dobrego działo się w tych dniach. Nie boję się powiedzieć, że byliśmy świadkami wielu cudów. Dla mnie osobiście najcenniejszym doświadczeniem tego czasu było spotkanie drugiego człowieka – z jednej strony tak mi bliskiego i podobnego poprzez cierpienie, które nas łączy, a z drugiej zupełnie innego – z innym bagażem przeżyć i doświadczeń. Nie mam wątpliwości, że Duch Święty działał wśród nas, że stworzyliśmy Wspólnotę, która trwa po dziś dzień. Rozmowy, które wtedy były dla nas tak oczyszczające i pokrzepiające trwają nieustannie czy to na forum czy w prywatnej korespondencji. To piękny owoc tego spotkania. Właśnie w jednym z listów znalazłem pytanie, które zmusiło mnie do głębszej refleksji. Pytanie, które na pozór ma oczywistą odpowiedź: „co dla was jest krzyżem?”. Na usta ciśnie się szybka odpowiedź – nasza niepłodność. Jednak w kontekście dyskusji na forum o smutku, w którą zaangażowało się wiele osób poczułem potrzebę zagłębienia się w ten temat.
Krzyż
Często w naszych wypowiedziach, a także w rozważaniach w czasie rekolekcji pojawiał się motyw Krzyża. Z Nim utożsamiamy to, co czego doświadczamy w naszym staraniu się o poczęcie dzieciątka. Nie zapominamy jednak, właściwie czujemy to intuicyjnie, że Krzyż bardzo mocno powiązany jest z Drogą Krzyżową i śmiercią, a przecież my wszyscy – tworzący tę Wspólnotę – jesteśmy ludźmi młodymi, przed nami wiele lat życia i mnóstwo rzeczy do zrobienia. Mamy plany na przyszłość, marzenia, które chcemy zrealizować, cele, do których dążymy. Na pewno wiele małżeństw zastanawiało się nad sytuacją, w której będą musieli pogodzić się z bezdzietnością, wiele już to zrobiło… U wszystkich jednak na pierwszy plan wysuwają się myśli o przyszłości, nie dokładnie może takiej jakiej pragnęliśmy ale jednak przyszłości, a nie o końcu życia, o śmierci… To zastanawiające jak ścierają się tutaj koncepcje teoretycznie wykluczające się: życie i śmierć, nadzieja i zwątpienie, początek i koniec… W mojej głowie pojawiły się wątpliwości, czy aby na pewno słusznie i prawidłowo interpretujemy to, co nas dotyka. Na nasze problemy z płodnością patrzymy tylko i wyłącznie przez pryzmat cierpienia, bólu, wyrzeczeń a mówiąc dobitniej – Drogi Krzyżowej. Z wielką łatwością nadajemy naszej bezdzietności sens Krzyża i tylko Niego. Tu warto wspomnieć słowa ks. Biskupa Grzegorza Rysia z jego konferencji, w których mówił, że nikt z lekkim duchem nie całuje swojego Krzyża, wręcz do samego końca, możliwie jak najdłużej odwleka się moment Jego przyjęcia. Padły nawet słowa o uciekaniu od Krzyża! Sam Chrystus prosił Boga Ojca w Ogrójcu aby Ten, jeśli to tylko możliwe, oddalił od Niego kielich, który miał wypić. My tymczasem akceptujemy w pewnym sensie fakt, że brak własnego potomstwa jest naszym Krzyżem i tylko Nim. Takie myślenie budzi we mnie sprzeciw i jednocześnie rodzi pytanie: jeśli nie Droga Krzyżowa to co? Gdzie, na jakim etapie naszego życia teraz jesteśmy?
A może adwent?
Odpowiedź przyniosło życie. W czasie zeszłorocznego Adwentu cykl mojej małżonki trwał nienaturalnie długo, łatwo zgadnąć jakie myśli pojawiały się w naszych głowach, kiedy jednak przyszło krwawienie miesiączkowe, żona powiedziała ze smutkiem, wyraźnie zawiedziona: „miałam nadzieję, że <<nasz Adwent>> właśnie się skończył”… Niezwykle mocno utkwiło mi to zdanie w świadomości. Adwent… okres radosnego oczekiwania na przyjście Dzieciątka Jezus, okres nadziei. Oczywiście najpiękniejszym zwieńczeniem oczekiwania byłoby poczęcie i narodziny naszego maleństwa. Ale nawet jeśli tak się nie stanie, to czy musimy się skazywać na całe życie cierpienia, tęsknoty i żalu? Czy nie możemy odnaleźć radości i sensu życia w naszej bezdzietności? Wierzę mocno w to, że możemy. Nie wiemy jaką drogę zaplanował dla nas Pan Bóg, można jednak domyślać się, że jest ona przygotowana specjalnie dla nas a my posiadamy wszystkie konieczne zdolności i umiejętności aby podołać czekającym nas zadaniom. Jedne drogi są łatwiejsze, inne mniej.
Patrząc na życie znajomych rodzin uświadamiam sobie, jak wielka odpowiedzialność spoczywa na rodzicach, ile trudu muszą włożyć w wychowanie swoich dzieci. To musi być bardzo trudna droga życiowa. Ale czy najtrudniejsza? Czyż adopcja nie wymaga jeszcze więcej poświęcenia i nie niesie więcej potencjalnych problemów? Czy praca społeczna w domach opieki, hospicjach, szpitalach nie jest brzemieniem ponad siły przeciętnego człowieka? A wyjazd na misje? Ile tam może czekać na człowieka niebezpieczeństw, włącznie z nieuleczalnymi chorobami czy męczeńską śmiercią? Wszystkie te drogi poza pierwszą mogą stać się naszymi, o ile usłyszymy w sobie głos powołania i odważymy się odpowiedzieć na niego. Jeśli tak się stanie będzie to oznaczało, że jesteśmy wyjątkowi, mamy ponadprzeciętne uzdolnienia, a mówiąc wprost – Bóg nas wybrał! Nie jesteśmy zatem gorsi czy drugiej jakości – jesteśmy wybrani! Nie potrafię sobie wyobrazić skarbów jakie zgromadzi w Niebie człowiek, który poświęci swoje życie bezinteresownej służbie innym. Jedno tylko jest pewne…
do miłości zostaliśmy powołani…
i z miłości zostaniemy na Sądzie Ostatecznym rozliczeni. Nie wolno nam zatem zamykać się na dobro, które możemy czynić i chować się w skorupie swojego bólu. Osobiście często dziękuję Panu Bogu za ten swoisty dar cierpienia. Wierzę, że za biologiczną niepłodnością stoi ogromny potencjał moich (naszych, bo będąc małżonkiem nie mogę niczego rozpatrywać bez uwzględnienia osoby mojej małżonki) możliwości i nieodkrytych być może jeszcze umiejętności. Wierzę też (i często o to właśnie modlimy się z żoną), że zdołamy kiedyś zrozumieć nasze powołanie. Jestem przekonany, że to poznanie uleczy nasze cierpienie i nada mu głęboki sens. Gdy uwolnimy się z więzów naszych często egoistycznych zachcianek i zaakceptujemy naszą „Bożą” ścieżkę życia będziemy mogli realizować to, co sam Bóg dla nas przygotował. Będziemy prawdziwie narzędziami w Jego Boskich dłoniach! Naprawdę trudno sobie wyobrazić, jak wiele dobra będziemy mogli dokonać, gdy nasze wysiłki ukierunkujemy w dobrym kierunku. Ważne jednak jest, aby każdy z nas wykorzystał ”talenty”, które dostał na przechowanie na czas życia doczesnego, a nie zakopywał ich z obawy przed porażką.
Być może osoby, które będą czytać te słowa pomyślą, że pogodziłem się już z naszą niepłodnością, że szukanie innych dróg życiowych niż rodzicielstwo, to próba radzenia sobie z zaistniałą sytuacją. Nie jest to prawdą. Nie pogodziłem się i nigdy nie pogodzę. Nawet gdy lekarze wydadzą diagnozę nie dającą nam medycznych podstaw do tego, aby spodziewać się własnych dzieci będę wierzył, że Bóg w swej dobroci, jeśli zechce, obdarzy nas potomstwem. Nigdy też nie zgodzę się ze stwierdzeniem, że jesteśmy niepłodni. Przecież płodność ma niezwykle szerokie znaczenie. Wszystko co robimy każdego dnia, dzieła materialne, niematerialne i duchowe, które po sobie pozostawimy są wynikiem i objawem właśnie naszej płodności.
Zdaję sobie sprawę, że czasem trudno jest zaakceptować Bożą wolę w naszym życiu, ciężko się pogodzić z tym co nas spotyka. Niełatwo jest nam – małżeństwu, które „dopiero” od trzech lat stara się o poczęcie, bez jednoznacznej diagnozy o przyczynach naszych problemów – zrozumieć małżeństwa z diagnozą o całkowitej bezpłodności, a tym bardziej te, które doświadczyły bólu straty dziecka, niezależnie czy już się narodziło czy dopiero rosło pod sercem matki. Jest jednak coś, co nas łączy. Jeśli chcemy zrozumieć sens naszego cierpienia i odnaleźć radość życia, musimy zadać sobie na początek pytanie: Gdzie jesteśmy? Już na Drodze Krzyżowej czy jednak jeszcze w Adwencie? A potem pójść za głosem serca i z odwagą oraz dumą realizować nasze powołanie.