Gdzieś pod koniec kwietnia wpadłam na szalony pomysł wydzierżawienia ogródka działkowego. Potrzebowałam przestrzeni, wybiegu, miejsca na wyrwanie się z czterech ścian.
Ostatnie kilka miesięcy czasu wolnego od etatowej pracy spędziłam więc biegając między kuchnią w domu własnym, domem siostry, której dziećmi uwielbiam się zajmować, szpitalem, w którym pracuję na wezwanie telefoniczne, a tymi 400 metrami kwadratowymi ogródka.
Czasem udawało mi się łączyć hobby razem – tzn. zabierając siostrzeńców na działkę. Pewnego dnia Ewka (lat 6) zaczęła kojarzyć fakty:
- Ciociu, ty uprawiasz zdrowe warzywa, żeby urodziły ci się dzieci?
- Tak, chcę być dużo na powietrzu, spędzać czas poza domem, a przy okazji mam z tego warzywa.
- A gdy już się dzieci urodzą, to dalej będziesz mieć działkę?
- Raczej tak.
- O, to bardzo dobrze, bo ona mi się podoba!
- A najfajniejsze są mrówki! – dodał Staś (lat 4).
Mimo, że zaczynałam prace polowe dość późno, to i tak sporo udało mi się zebrać: w piwnicy mam 18 słoiczków przecieru pomidorowego (szok, jaki jest słodki, gdy robi się go z maksymalnie dojrzałych pomidorów! z czego oni robią to sklepowe kwasidło?), cukinią objadłam się jak nigdy w życiu, rozdawałam w rodzinie, sąsiadom i koleżankom z pracy. W menu była zupa cukiniowa, placki z cukinii, leczo, zapiekanka warzywna, a kiedy zobaczyłam w internecie przepis na ciasto z cukinią – zapiszczałam z radości, że mogę zrobić z niej coś jeszcze, ale mąż westchnął „już nie przesadzaj” – z takim zbolałym wyrazem twarzy, że odpuściłam i smaku cukiniowego ciasta nie poznaliśmy aż do dzisiaj…
Mam własną fasolkę (suche ziarna), oczywiście kapustę, buraki, marchew, pietruszkę, por, seler, a nawet brokuły i koper włoski! O wspaniałym działaniu tego ostatniego na mój wrażliwy układ pokarmowy dowiedziałam się na kursie dietetyki, o którym wspominałam w poprzednim poście. W piwnicy kilka niedużych dyń czeka na swoją kolej – ugotuję z niej zupę-krem. Zupy-krem są fascynujące, zwłaszcza takie połączenie: ziemniaki, cebulka, koper włoski, cukinia podduszone ze szczyptą kminu rzymskiego i soli, a następnie zmiksowane na gładko – mniam, idealna kolacja!
Zaczęłam już na działce prace porządkowe, ale rośnie rzodkiewka i sałata na jesienny zbiór.
Nie wszystko wyszło tak pięknie jak by mogło, np. seler naciowy w ogóle nie wykiełkował, a białą rzodkiew zjadły robaki. Nie sądzę, żeby warzywa były ekologiczne, rosnąc wśród szos i pól, ale przynajmniej ja ich niczym chemicznym nie pryskam. A wywar z czosnku świetnie działa na mszyce – wszystkie uciekły!
Już myślę o przyszłej wiośnie, ogródek to świetna zabawa! Chyba zasadzę ziemniaki…
**********************************************************************
Teraz troszkę o leczeniu:
Cały czas postępujemy według zaleceń naszej pani doktor naprotechnolog. W maju całkowita liczba plemników wynosiła 600 tysięcy. Super! A ja piję napary ziołowe, mnóstwo aromatów: kwiat nagietka, pączki róży, mam też mieszankę ziołowa z lawendą – jestem po prostu obsypana kwiatami W mieszance mam liście maliny, które przeciwdziałają bolesnym skurczom miesiączkowym. Wcześniej nie wiedziałam o takim ich działaniu, choć siostra piła przed porodem, aby skurcze porodowe były skuteczniejsze i mniej bolesne.
Jestem bardzo zadowolona z ich działania – już cztery miesiączki przetrwałam beż ŻADNYCH leków przeciwbólowych czy rozkurczowych – naprawdę się cieszę, że nie muszę zjadać tabletek.
Gdy podczas nauki Modelu Creighton instruktorka zapytała mnie o bolesność podczas krwawienia, odpowiedziałam, że jest niewielka, bo wystarczą mi na dwa pierwsze dni cyklu po dwie No-spy i dwa paracetamole, a przecież znam osoby biorące ketonal! Dowiedziałam się ze zdziwieniem, że taka bolesność i ilość leków to dużo za dużo, a podczas miesiączki można odczuwać ból, ale nie taki, żeby coś trzeba zażywać. Kompletnie sobie tego nie potrafiłam wyobrazić! Ból, którego nie trzeba tłumić lekami? A jednak… Przekonałam się na własnym przykładzie.
Mam informacje z pewnego źródła – od osób, które się za nas modlą – że mam cierpliwie czekać do grudnia i wtedy coś się wyjaśni. Czekam zatem – nie wiem tylko, którego roku… Ale już się przyzwyczaiłam do tego czekania. I do bezdzietności też się przyzwyczaiłam. Jestem ciocią w każdej wolnej chwili. Cudownie jest być ciocią!
Mała Ewcia co najmniej raz na dwa tygodnie pyta mnie o dzieci. Kiedyś bardzo jej zależało, żeby się z nimi bawić. Teraz liczy, że będzie mogła je przewijać i brać na ręce, bo mama nie pozwala jej zajmować się w ten sposób najmłodszym braciszkiem. Tłumaczę jej za każdym razem, że nie mam pewności, czy dzieci się urodzą, bo nie każdy zostaje rodzicem, ale jeśli już urodzę, to ona już na pewno będzie wtedy na tyle duża, że będzie mogła potrzymać maleństwo w ramionach.
*****************************************************************
Poniższe piszę specjalnie dla tych osób, które myślą, że jestem zawsze silna i się nie poddaję.
Oczywiście – mam kiepskie dni. To normalne, że raz jest lepiej a raz gorzej. Na ostatniej konferencji andrologicznej słuchałam wykładu pewnej psycholog o odczuciach, jakie towarzyszą niepłodnym parom podczas leczenia. Tak precyzyjnie określała to, co czułam i czuję do teraz, że łzy natychmiast zaczęły mi płynąć po policzkach. Może ja „niewypłakana” jestem? Po pierwszym badaniu nasienia płakałam codziennie przez jakiś czas, potem stopniowo coraz rzadziej, aż w końcu zacisnęłam zęby i skupiłam się na walce. Czasem myślę, że wszystkie nasze starania kompletnie nie mają sensu, te codzienne mozolne trudy i wysiłek wkładany w zdobycie wiejskiego kurczaka bez szczepionek, zamawianie cielęciny i żytniego chleba z małej rodzinnej piekarni. Zdarza mi się płakać przed snem i kłócić z Panem Bogiem, wyrzucać mu, że już nie mam siły. Mniej więcej co 2 miesiące mam taką fazę, że siedzę na kanapie i odmóżdżam się za pomocą telewizji. Jem kanapki (czyli muszę kupić chlebek bezglutenowy, oj – to wymaga wyjścia z domu, takie trudne zadanie…), czasem nawet frytki robię, o zgrozo! Taki urlop od gotowania. Nie jestem uśmiechnięta tylko naburmuszona i warczę na każdego, kto coś powie nie po mojej myśli.
Planowałam o tym napisać coś na blogu i uwiecznić zły humor, żeby nie tworzyć przekłamanego pozytywnego obrazu mojej osoby, ale po prostu nie dałam rady.
Po kilku dniach zaczynam tęsknić za zupkami z warzyw i kaszą, znowu czuję, jak dobrze wpływa na mnie to, co sama gotuję, a jak fatalnie działają wędliny i ser. I stoję nad garnkiem z drewnianą łyżką w ręce i mieszam, mieszam, mieszam…
I uśmiecham się do męża, żeby mu smakował obiad, i żeby zjadał warzywa, bo przecież są takie zdrowe i tyle udało nam się osiągnąć… I znowu modlę się tylko o to, żebym była taka, żeby podobać się Bogu – a czy będę matką, czy nie, to niech już On się martwi.
Ja tylko robię to, co należy zrobić.