Małymi krokami do zdrowia

Pierwszy kontakt z naprotechnologią – lipiec 2011

„Kto przyjmuje jedno z tych dzieci w imię Moje, Mnie przyjmuje, a kto Mnie przyjmuje, nie przyjmuje Mnie, lecz Tego, który Mnie posłał” (Mk 9,37)

Adopcja otoczona jest nimbem tajemniczości i niekiedy nawet grozy. Parę osób w rodzinie zdecydowanie odradzało nam tę drogę. Znam osoby adoptowane, znam kilkoro rodziców adopcyjnych. Wiem, że rodzicielstwo adopcyjne nie jest zadaniem łatwym, nastawiłam się, że będę musiał poświęcić dziecku wiele uwagi i przypuszczalnie korzystać z pomocy wczesnego wspomagania rozwoju lub innych specjalistów. Chciałam być dobrze przygotowana, by nie czuć rozczarowania, gdy ujawni się np. jakaś choroba lub problemy rozwojowe.

Zadzwoniłam do mojej znajomej, matki trójki dzieci i doktorantki na Uniwersytecie Medycznym, która rok wcześniej opowiadała mi o adopcjach w swojej bliskiej rodzinie. Oczekiwałam wsparcia na tej drodze. Zwierzyłam jej się z moich zmartwień, a ona zapytała, czy słyszałam o naprotechnologii. Oczywiście, że słyszałam, wiem, że mają sukcesy, ale oni zajmują się kobietami, a zresztą dla mojego męża nie ma lekarstwa ani sposobu leczenia, nie wiemy co mu jest.

A ona na to powiedziała słowa, które do dziś słyszę: „Być może jeszcze nie ma takiego lekarstwa ani sposobu, ale jeśli ktokolwiek kiedyś je znajdzie – to będą ludzie z naprotechnologii, zobaczysz!”

Hm, dlaczego by nie spróbować? Przecież zrobiłabym wszystko, żeby mój ukochany był zdrowy i mógł cieszyć się ojcostwem! Skontaktowałam się z instruktorką modelu Creightona pytając czy są szanse na leczenie mężczyzn, odważyłam się nawet napisać maile do lekarzy. Dr Boyle z Irlandii wyleczył skrajnie ciężkie przypadki niepłodności męskiej (pojedyncze plemniki w nasieniu), może nam też pomoże? Dr Barczentewicz z Lublina też ma sukcesy w tej dziedzinie, i jego również zapytałam o radę. Obaj lekarze zalecili dokładną diagnostykę andrologiczną, dr Barczentewicz podpowiedział, by udać się na konsultację do Łodzi, do Poradni Andrologii i Endokrynologii Płodności. Skorzystaliśmy z tej rady.

Znów trzeba było czekać na wizytę, a potem jechać bardzo daleko z zabawnymi przygodami: siostra męża o 5 rano wiozła nas 25km na najbliższy dworzec kolejowy, ale pociąg nie jechał ponieważ ciężarówka podczas wypadku kilka dni wcześniej naruszyła konstrukcję jakiegoś wiaduktu – podstawiono autobus zastępczy, który jechał tak powoli, że nie mieliśmy szans zdążyć na przesiadkę, a na dodatek po przejechaniu 30km popsuł się doszczętnie! Coś huknęło, zadymiło i stanęliśmy w środku lasu… Jakbyśmy byli pechowcami z jakiejś komedii… ;) Musieliśmy zadzwonić po brata męża, żeby przyjechał po nas autem a sami łapaliśmy stopa, żeby spotkać się z nim w połowie drogi! Wszystko dobre, co się dobrze kończy, szwagra odstawiliśmy do pracy punktualnie na 8, a sami pojechaliśmy do Łodzi i nawet mieliśmy trochę czasu na rzucenie okiem na miasto, ponieważ wizytę mieliśmy po południu.

W poradni łódzkiej poczuliśmy się potraktowani znacznie lepiej niż poznańskiej. Pani doktor była o wiele bardziej taktowna niż „super wykształcony specjalista” na Polnej, poświęciła nam dokładnie tyle czasu ile potrzebowaliśmy i odpowiedziała na każde pytanie, ale wniosek był taki sam: medycyna nie może nam pomóc, jedynym sposobem na biologiczne dziecko jest IVF. Dodała jednak pewną bardzo ważną rzecz: zauważono, że mężczyźni z azoospermią częściej chorują na nowotwory jąder, może ona być objawem toczącego się procesu nowotworowego. Zaleciła nam badanie histologiczne wycinka biopsyjnego – nie po to, by szukać plemników, ale po to, by sprawdzić czy wszystko jest w porządku w tkankach.

Wyszliśmy z gabinetu z czymś więcej niż bezpłodność – wyszliśmy z wizją nowotworu w przyszłości. Troszeczkę żałuję, że nie zdecydowaliśmy się wtedy na to badanie, ale cóż – chciałam oszczędzić mężowi bólu oraz oglądania wyniku w rodzaju „zespół Sertolego”. Dziś widzę, że wyparłam to, co usłyszałam, bo nie mogłam znieść aż tyle złych wiadomości. Nie wierzyłam w nowotwór, statystycznie najczęściej zdarza się on u ludzi w wieku 19-29 lat, mąż ma 33. USG też przecież było w porządku… Teraz, po kilku kursach z andrologii – wiem, że rada pani doktor była bardzo mądra. Ale u nas nie ma już potrzeby biopsji.

Dobrze, że pojechaliśmy na tę konsultację, dobrze, że tam zwracają uwagę na zdrowie w szerszym pojęciu, bez ograniczającego skupiania się na problemie bezdzietności. Podoba mi się takie podejście.

Pierwsze „zdalne” kontakty z osobami zaangażowanymi w naprotechnologię zbudowały we mnie przekonanie, że są to ludzie, którzy naprawdę chcą pomóc – przecież za maila czy odebranie telefonu nie oczekiwali żadnych pieniędzy, a udostępniają swoje dane kontaktowe właśnie po to, by ktoś taki jak ja mógł zadać pytanie, gdy szuka odpowiedzi. Do kogokolwiek się zwróciłam – nikt nie pozostał obojętny, każdy służył radą i to zupełnie bezinteresownie! Niesamowite!

Kilka dni po wizycie w Łodzi zaczął się kolejny PMS. Znowu płacząc leżałam na podłodze, zaciskałam pięści powtarzając sobie to, co zwykle: „Jeszcze tylko tydzień, przyjdzie miesiączka i zmieni ci się postrzeganie świata, będzie trochę mniej czarny, wytrzymaj to, wytrzymaj! To minie, wszystko wróci do normy”.

Fantazjowałam, że mam moje wytęsknione adoptowane dziecko. I przyszło mi do głowy, że dziecko nie może siedzieć i czekać przez tydzień „aż mi przejdzie”. Że nie mam siły na adopcję. Nie mam zdrowia, by być matką. Wszystko mnie drażni albo zasmuca, w te dni ledwie daję sobie radę w pracy, nie mam energii by iść po zakupy lub do urzędu w jakiejś sprawie, a co dopiero opiekować się maluszkiem przez całą dobę, albo biec z przedszkola do logopedy! Miałam to na długo przed wykryciem niepłodności u męża, to nie jest depresja wywołana niepłodnością, to jest jakiś problem we mnie. Zobaczyłam wyraźnie, że ja też potrzebuję pomocy. Dzięki internetowi wiedziałam już całkiem sporo o naprotechnologii, najbardziej podobała mi się gwarancja, że nikt nie zaproponuje mi inseminacji ani in vitro. Umówiłam się na sesję wprowadzającą w naukę modelu Creightona. Adopcja musi poczekać…

ingloriel





Dodaj komentarz