Co poniedziałek chodzę do miejskiego ośrodka sportu odreagować trochę. Czasem myśl o zajęciach baaardzo pomaga przetrwać poniedziałek, bo poniedziałki w pracy bywają przytłaczające…
Wczoraj było nas naprawdę niewiele – trener, ja i jeszcze jedna pani. Instruktor zaczął się zastanawiać, skąd taka mała frekwencja „Ładna pogoda. może wszyscy na ogródkach? Też bym się poopalał” – i w końcu wymyślił: „Dzień Matki! Przecież sam kupiłem mamie wielką donicę na taras!”
I jakoś tak mnie uderzyło, że jestem na tych zajęciach, bo nie obchodzę Dnia Matki…
To znaczy – obchodzę w formie czynnej, bo wręczyłam mojej Mamie skromny upominek, ale nie mogę obchodzić w formie biernej, nikt mi laurki nie wręczy, choćby był to tylko krzywy motylek narysowany kredkami… Marzę o takim motylku.
A może nigdy nie będę obchodzić tego święta tak, jakbym chciała? Smutno mi się zrobiło. Ok, po treningu było trochę lepiej. Endorfiny działają, coś tam, coś tam…
***
Życie to gra. Osiągnęłam poziom „Żona”, ale nie mogę wbić levelu „Matka”.
***
W najbliższy piątek jedziemy do naszej pani napro-doktor. Badania wszystkie zrobione świeżutkie, aktualne – czekamy jeszcze tylko na poziomy witaminy D u mnie i u skarba. Dziś też było wykonane badanie nasienia. I tu jest prawdziwa bomba: 280 tysięcy plemników!
Jest to absolutny nasz rekord, i naprawdę gdy się pomyśli, że zaczynaliśmy od jednej sztuki, to aż dech zapiera!
Chodzę sobie, podśpiewuję, uśmiecham się do siebie.
Cieszę się, naprawdę. I znowu zaczynam marzyć – to już przecież ćwierć miliona – może następnym razem będzie milion? Tego pragnie moje serce. Za to rozum mój usiłuje wykrzyczeć, że tak naprawdę 280 tys. o niczym nie świadczy i ze następnym razem znowu może być około 1 000. Ach, dziś postanawiam zignorować mój rozum i cieszyć się dalej.
Tralala… Hopsasa…