Doczekać Szczęścia

Piękny majowy dzień. Powietrze pachnie deszczem. Mąż w pracy. Szukam pomysłu na obiad. Suszy się pranie w rozmiarze 68. Na moich kolanach słodko śpi nasze Małe – Wielkie Szczęście.

Ktoś powie: czym tu się zachwycać? To takie normalne. Tak jest w tysiącach domów. Dla mnie to cud, na który czekałam 5 lat. Długich lat…

Gdy stawaliśmy na ślubnym kobiercu nasze plany dotyczące dzieci były skonkretyzowane. Ile? Co najmniej trójka. Kiedy? Od razu. Mijały miesiące a test wciąż pokazywał jedną samotną kreskę. Zaczęły się wędrówki po lekarzach, pierwsze badania, kontrole. Niby wszystko w porządku, ale efektów brak. Słyszałam: „powinna być ciąża”. Powinna, ale nie było. Po dwóch latach zetknęliśmy się z naprotechnologią, która otworzyła nowy rozdział w naszym życiu. Na wizyty lekarskie jechaliśmy 6 godzin pokonując 400 kilometrów w jedną stronę. Tam pierwszy raz ktoś patrząc na moje wyniki zobaczył nieprawidłowości. Pojawił się plan i pomysł na leczenie. Oprócz recept i zleceń wynosiłam z gabinetu potężną dawkę nadziei i wiary. Mijały kolejne miesiące. Ja, mdlejąca na widok igły, nie wiedziałam, że można przyzwyczaić się do pobierania krwi. Można. Panie z laboratorium, które odwiedzałam co dwa dni, kibicowały mi jak dobre ciocie. Brałam kilogramy tabletek (rekord – 17 dziennie). Czułam się źle. Bolała mnie głowa, brzuch, byłam senna. Udawałam, że wszystko jest ok. Tylko pytania o dzieci były tematem tabu. W czterech ścianach domu płakałam, ryczałam, wyłam. Pytałam Boga: co ja zrobiłam takiego, by na to zasłużyć, za co mnie tak ukarał, dlaczego ja, my? Wyrzucałam, że mnie nienawidzi, że to jest ponad moje siły. Wątpiłam w sens modlitwy, skoro i tak nie jest wysłuchiwana. Miewałam chwile zwątpienia w swoje powołanie małżeńskie, bo skoro tak bardzo kocham mojego męża i widzę jego pragnienie bycia ojcem, a nie mogę go spełnić, to może lepiej, żeby miał inną żonę, lepszą, zdrowszą. Nie mogłam znieść newsów o porzuconych noworodkach, aborcjach i wpadkach. Zazdrościłam każdej ciąży. Choć chciałam, nie umiałam się cieszyć. Narodziny u innych uwydatniały to, czego najbardziej na świecie pragnęłam. Być mamą.

Po prawie trzech latach małżeństwa przyszedł czas na radość, niestety krótką. Pierwsza trwała 8 tygodni, druga – 12. Bóg zabrał nasze dzieci do siebie, a z nimi przyszłość, marzenia i plany. Zawsze przechodząc obok dziecięcych grobów zastanawiałam się jak można znieść śmierć dziecka. Dziś nadal tego nie wiem. Ktoś powiedział mi, że jestem mamą. To prawda, że moje dzieci żyły, widziałam jak biły ich serca, ale jak można być mamą nie mogąc dziecka dotknąć, przytulić, żyjąc bez niego. Została mi tylko (a może aż) wiara w to, że są szczęśliwe i nadzieja, że kiedyś się spotkamy. Nie ma dnia, abym o nich nie myślała. Codziennie wieczorem przytulam je duchowo do siebie – Bogusię moją córeczkę i Karolka mojego syneczka.

Coraz mocniej docierała do mnie myśl, że chcę być mamą, nawet jeśli nie będzie mi dane urodzić dziecka. Zaakceptowałam ją. Przeszliśmy kurs adopcyjny. Do teczki włożyłam uzyskaną kwalifikację. Nie zaprzestaliśmy jednak leczenia, cały czas brałam zalecone mi wcześniej leki.  Czekając na dzieci adopcyjne nie wiedzieliśmy, że czekamy też na dziecko biologiczne. Najpierw strach, potem badania, leki, zastrzyki. Byłam gotowa znieść wszystko dla dobra tej małej istotki rozwijającej się pod moim sercem. Prosiłam Boga, by pozwolił jej z nami zostać. Cieszyłam się każdym dniem. Godzinami patrzyłam na zdjęcia usg. Głaskałam brzuch i zachwycałam się najmniejszym ruchem maleństwa. Po 40 tygodniach dane mi było doświadczyć bólu rodzenia. Nie pamiętam bólu. Patrzę na nasz cud.

Chłodna majowa noc. Jutro znowu ma padać. Maż wrócił z pracy. Obiad zjedzony. Pranie wyschło. W kołysce słodko śpi Wiktoria, nasze Małe – Wielkie Szczęście. Jestem szczęśliwa.

Aga – żona i mama











Dodaj komentarz