Wydawało mi się, że zrobiliśmy już wszystko

Jesteśmy z Łukaszem małżeństwem od 12 lat. Nasza walka o dziecko rozpoczęła się jakieś trzy lata po ślubie. Do tej pory wydawało nam się, że mamy dużo czasu  i generalnie zdawaliśmy się na los. Bardzo cieszylibyśmy się z dziecka, ale nie staraliśmy się świadomie o jego poczęcie. Oczywiście, zastanawiał mnie fakt,  że przez trzy lata nie zaszłam w ciążę, ale wychodziłam z założenia, że być może nie dojrzałam jeszcze do macierzyństwa i kobieca intuicja powoduje, że omijam te momenty cyklu, w których mogłoby dojść do poczęcia.

Paradoksalnie dramat rozpoczął się dopiero wtedy, kiedy w listopadzie 2003 r. zorientowałam się,  że jestem w ciąży. Byliśmy z mężem bardzo szczęśliwi i nawet przez moment nie postała nam w głowie myśl, że coś może pójść nie tak. Niestety, już dwa tygodnie później wylądowałam na ostrym dyżurze z powodu krwawienia. W szpitalu zaaplikowali mi progesteron i posłali do domu. Nie czułam się jednak najlepiej, bolał mnie brzuch i co jakiś czas nadal pojawiały się krwawienia. Po kolejnych trzech tygodniach znowu pojawiłam się na ostrym dyżurze, gdzie usłyszałam, że naszemu dziecku nie bije serce. Byłam zszokowana i roztrzęsiona, a tymczasem w szpitalu wszyscy traktowali nas w sposób niewybrednie dający do zrozumienia, że dramatyzujemy i histeryzujemy, a przecież nic wielkiego się nie stało. Nie my pierwsi i nie ostatni. Na koniec usłyszałam, że powinnam się cieszyć z powodu poronienia, bo przynajmniej wiem, że mogę zajść w ciążę.

Kolejne trzy lata minęły nam na samodzielnych próbach odkrycia, co się wtedy wydarzyło. Nie mogłam sobie wyobrazić, że stracę kolejne dziecko, więc bardzo mi zależało na ustaleniu, czy nie było jakiejś medycznej przyczyny, z powodu której straciliśmy pierwsze  dziecko. Niestety, nasz lekarz nie był kompletnie zainteresowany w diagnozowaniu przyczyny poronienia. Oświadczył, że na szczegółowe badania przyjdzie czas po kolejnych (!) poronieniach  i że o problemach można mówić po czwartym poronieniu, a póki co mamy do czynienia ze statystyką. Jego rada była krótka –  trzeba próbować do skutku. Moje lęki przed kolejną stratą traktował jak psychiczną aberrację – skoro pół roku po poronieniu nadal nie doszłam do siebie i obawiam się, że kolejna ciąża też skończy się dramatem, to należy się udać do psychiatry.  Ponieważ nie byliśmy zainteresowani eksperymentami, więc wykonywaliśmy na własną rękę kolejne badania podpowiadane przez znajomych z podobnymi problemami i przez zaprzyjaźnionego internistę. Niestety, nic szczególnego w tych badaniach nie wyszło, więc nadal  byliśmy w punkcie wyjścia.

Trzy  lata później, na początku 2007 r. spróbowaliśmy ponownie i scenariusz jak ze złego snu powtórzył się we wszystkich szczegółach. Tym razem ciąża trwała jeszcze krócej i  w zasadzie od samego początku wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Kolejne poronienie kompletnie mnie załamało, bo o ile za pierwszym razem miałam jednak cichą nadzieję, że lekarz ma rację, że to tylko statystyczny wypadek, który nie ma prawa się powtórzyć, o tyle teraz nabrałam przekonania, że coś jest nie tak i że każda kolejna  próba zajścia w ciążę będzie się kończyć dokładnie tak samo. W efekcie czułam się kompletnie bezradna, bo lekarz twierdził, że oboje z mężem jesteśmy zdrowi  i  że teoretycznie nie ma żadnego powodu, dla którego nie mielibyśmy doczekać  się dziecka. Rzeczywistość zaś była taka, że z jakiejś  przyczyny nie mogłam donosić ciąży. Mijały kolejne miesiące, które niespostrzeżenie przechodziły w lata, a ja ciągle odkładałam decyzję o kolejnej ciąży. Wiedziałam, że moje szanse maleją także z powodu wieku – skończyłam już 36 lat. Temat jednak kompletnie mnie paraliżował – dla mnie kolejna ciąża nie oznaczała szansy na dziecko, a jedynie lęk przed poronieniem.

W końcu w 2009 r. moja  przyjaciółka przekonała nas, żebyśmy sprawdzili, co na temat naszego przypadku ma do powiedzenia naprotechnologia i skontaktowała nas z zaprzyjaźnioną instruktorką metody Creightona. Mówiąc szczerze, mój entuzjazm był bliski zeru. Nie miałam ochoty po raz kolejny opowiadać naszej historii i postanowiłam pójść na spotkanie z Anią głównie po to, żeby nie mieć poczucia, że pominęliśmy jakąś szansę czy możliwość. Tym razem jednak okazało się, że mieliśmy szczęście – trafiliśmy na niezwykle wręcz empatyczną i delikatną osobę. Dzięki Ani zaczęliśmy prowadzić karty obserwacyjne moich cykli, chociaż w punkcie wyjścia byłam dość sceptyczna, co do celowości tych obserwacji. Wydawało mi się, że zrobiliśmy już wszystkie możliwe badania, więc trudno mi było sobie wyobrazić, że na podstawie obserwacji cyklu odkryjemy jeszcze coś nowego. Tymczasem już po kilka miesiącach widać był jasno, że w drugiej fazie cyklu mam za niski poziom progesteronu. Nareszcie po tylu latach pojawiło się jakieś światełko w tunelu.

Po czterech miesiącach  pojechaliśmy z naszymi kartami obserwacyjnymi  i wynikamy badań do Lublina, do dr Barczentewicza. Tam zlecono nam szczegółowe monitorowanie hormonów przez cały cykl, a potem na podstawie wyników badań doktor zaordynował odpowiednią suplementację progesteronu i dalsze  kontrolowanie jego poziomu. W Lublinie pierwszy raz trafiliśmy na lekarza, który miał coś sensownego do powiedzenia na temat naszych poronień i który dawał nam nadzieję, że  następna ciąża nie zakończy się tak jak poprzednie.

Po tej diagnozie postanowiliśmy poszukać lekarza – naprotechnologa w Krakowie, ponieważ uznaliśmy, że warto jednak mieć zaufanego ginekologa także na miejscu. I tym razem szczęście nas nie opuszczało. Nasza instruktorka posłała nas do dr Lachowicza, który zaopiekował się nami z naprawdę rzadko spotykaną troskliwością i zaangażowaniem. Pierwszy raz mieliśmy do czynienia z lekarzem, który tak holistycznie podchodził do pacjenta. W czasie wizyt, które trwały ponad godzinę, omawialiśmy dosłownie wszystko – od diet i alergii poczynając na moim samopoczuciu kończąc. Tym razem nie musieliśmy sugerować, jakie badania jeszcze można by zrobić i na czym ewentualnie skupić uwagę – teraz to lekarz miał pomysły. Analiza moich kart obserwacyjnych zasugerowała doktorowi, że prawdopodobnie cierpię na zapalenie endometrium. W ten sposób po kuracji antybiotykowej udało się wyeliminować kolejny czynnik ryzyka. Byłam pod naprawdę fachową opieką  i miałam poczucie, że nasze szanse na posiadania dziecka realnie wzrosły. Kiedy w końcu postanowiliśmy, że spróbujemy jeszcze raz, już po czterech miesiącach okazało się, że jestem w ciąży. Poziom progesteronu był monitorowany w każdym cyklu na długo przed ciążą, a potem przez pierwsze dwa trymestry, więc tutaj nie czekały nas żadne niespodzianki. No i wszystko poszło jak z płatka. Ciąża przebiegała bez najmniejszych problemów i w sierpniu 2011 r. urodził nam się śliczny, zdrowy synek.

Jestem przekonana, że gdybyśmy nie trafili najpierw na naszą instruktorkę metody Creightona, a potem na lekarza naprotechnologa, nigdy nie doczekalibyśmy się dziecka. I chociaż racjonalnie potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego ta trzecia ciąża zakończyła się narodzinami naszego synka, to jednak nie mogę nie myśleć o tym jak o cudzie, który zadziwia mnie ciągle każdego dnia na nowo.

Agnieszka i Łukasz











Dodaj komentarz