Małymi krokami do zdrowia

Nie chcemy żadnych sztucznych metod (czerwiec 2011)

Stwierdziliśmy, że musimy przemyśleć postawione przed nami możliwości zostania rodzicami.

Inseminację nasieniem dawcy odrzuciliśmy właściwie bardzo szybko, ten temat miałam opanowany przed pojawieniem się tematu niepłodności w naszym życiu.

Kilka miesięcy wcześniej w Dużym Formacie, dodatku do „Gazety Wyborczej” przeczytałam reportaż o młodych ludziach z Wielkiej Brytanii, których ojcami byli anonimowi dawcy nasienia. Szczególnie zapadła mi w pamięć opowieść pewnego mężczyzny: poznając dziewczynę, która mogła zostać jego narzeczoną a w przyszłości żoną, czuł przymus wypytywania, czy jej ojciec przypadkiem nie był dawcą nasienia – studentem w jego rodzinnym mieście. Wiedział o swoim ojcu tylko to, że był studentem…

Hm, inseminacja mogłaby rozwiązać problem „braku ciąży” i dać nam „słodkiego bobaska”, ale przecież nie wolno zapominać, że z bobaska wyrośnie kiedyś dorosły człowiek, który będzie w przyszłości poszukiwał własnej tożsamości i drogi w życiu. Znajomość swoich korzeni jest bardzo ważna (dla mnie kontakt z rodziną ojca był wręcz bezcenny, mogłam lepiej zrozumieć samą siebie), i być może ten człowiek będzie szukał współmałżonka, jeśli zostanie powołany do małżeństwa. Czy wolno mi skazywać go na niepewność związaną z przypadkowym poślubieniem nieznanego krewniaka? Nie!

Druga rzecz – trochę śmieszna. Inseminacja kojarzy mi się… z wielką hodowlą zarodową bydła w mojej okolicy. Krowie może wszystko jedno, czym się ją unasienia, ale ja to nie krowa, a mój mąż to nie jest niepełnowartościowy byczek. „Byczek nie nadaje się do rozrodu? Proszę sobie wybrać z katalogu jakiegoś podobnego!” Jesteśmy ludźmi i tak chcemy być traktowani – człowieka się leczy, a nie zastępuje „innym modelem”! O! :P

In vitro było o wiele trudniej odrzucić… In vitro stwarza iluzję wyleczenia. Pojawia się przecież dziecko…

Logicznie rzecz biorąc, „powinniśmy” podejść do procedury. Dlaczego? Bo to jedyny sposób aby mieć biologiczne dziecko, ponieważ wszyscy z tym problemem tak właśnie robią, zdaniem Kościoła Katolickiego nikt tak naprawdę się nie przejmuje, bo Kościół delikatnie mówiąc z duchem czasu jednak nie idzie, przecież nas stać na te wszystkie zabiegi, przecież 0,05% to i tak większa szansa niż możliwość wygrania na loterii, przecież BYŁ jeden plemnik, więc na pewno może ich być więcej, przecież ja jestem zdrowa, więc musi nam się udać…

Właśnie. Czy ja jestem zdrowa? Tego nie byłam całkiem pewna.

Ale uwielbiam laboratoria i probówki – dlaczego nie wykorzystać tej zdobyczy medycyny jaką jest in vitro?

Pracuję w laboratorium medycznym i pewnie jako jedna z niewielu mogę powiedzieć: byłam w laboratorium in vitro. Pokazywali nam na studiach, jak miłe panie laborantki pomagają niepłodnym parom w osiągnięciu szczęścia. Prawda, że to wspaniałe?

Kiedy jest się studentką i myśli się o leczeniu niepłodności – to IVF wydaje się być w porządku.

Ale gdy jest się kobietą, która nie może mieć dzieci – wszystko wygląda zupełnie inaczej. Chodzi o moje dzieci. Cóż, nie od dziś wiadomo, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. :P

Dla mnie od początku komórka na szalce – to moje dziecko. Jeżeli tylko 0,05% moich dzieci ma szanse przeżyć – czy wolno mi zabiegać o wyprodukowanie ich w kilku seriach po kilkanaście sztuk, by potem najprawdopodobniej trafiły do czerwonego pojemnika z napisem „odpady medyczne”? Codziennie w pracy widzę takie pojemniki. Oznaczone naklejką: „Biohazard. Materiał zakaźny”. Wyrzucam do nich zużyte końcówki od pipet, pozostałe po badaniach probówki z krwią itp.

Czy będę potrafiła żyć dalej i pracować z myślą, że ileś moich dzieci zakończyło życie i trafiło do podobnego czerwonego pojemnika? Nawet jeśli w wyniku procedury in vitro zostanę matką – czy będę mogła codziennie patrzeć na czerwone pojemniki i nie myśleć o moich nienarodzonych dzieciach?

Nie. Już raczej widziałam oczami wyobraźni postępującą depresję i nawet konieczność odejścia z zawodu.

Mój rozum usiłował zwalczyć tę wizję podsuwając mi obrazy małego roześmianego dziecka, które tuli się do mnie. „Już w następnym cyklu możesz być w ciąży” – słyszałam niemal w swojej głowie.

Straszna pokusa… Straszna.

Akurat ja pracowałam na nowotworowych liniach komórkowych hodowanych in vitro (praca magisterska), to właśnie ja wiem, ile w hodowli komórkowej zależy od dobrego sprzętu – i właśnie ja muszę decydować, czy zafundować taki „mechaniczny” start w życiu moim dzieciom, zamiast ciemnego, ciepłego i bezpiecznego mojego własnego jajowodu.

Nasuwa mi się kosmiczne porównanie, proszę się nie śmiać, bo porównanie nie jest doskonałe, ale obrazuje coś bardzo ważnego:

Modliłam się o dobrego męża przez trzy lata – kochałam z daleka nie znając go jeszcze, tęskniłam, aż się doczekałam :)

Czy gdyby wtedy Ktoś (np. Duch Św.) powiedział mi, że OK – jest taki jeden, ale żeby mógł zostać moim mężem, musi zostać wysłany w kosmos, pomieszkać 2 tygodnie na orbicie i wrócić. Szansa na powrót – powiedzmy 0,05%, bo ostatnio parę statków kosmicznych wybuchało tuż przy starcie, no i jest pewien kłopot z izolowaniem statku od promieniowania kosmicznego, które negatywnie oddziałuje na organizm, ale jak już chłopak wróci – będzie mój na zawsze!

Czy wolno mi wysłać go w kosmos aby poniósł tak ogromne ryzyko, tylko po to, aby potem mieć go przy sobie? Z powodu moich potrzeb i tęsknot narażać na śmierć mojego męża?

Ha! jego matka na pewno miałaby coś przeciwko temu!

Dlaczego zatem ja, jako przyszła matka mam narażać moje własne dzieci? Przecież sytuacja jest analogiczna – jeszcze ich nie znam, ale już się o nie od dawna modlę, tęsknię za nimi, czekam i kocham je!

Jak widać, mam wybujałą wyobraźnię, ale i czułe serce. Nic na to nie poradzę, tak odbieram świat. Muszę sobie jakoś radzić z moimi uczuciami – myślę, filozofuję, dochodzę do takich wniosków, żeby własnego serca sobie samej nie złamać.

Dlatego – aby nie krzywdzić siebie i moich dzieci – odrzuciłam in vitro, a mój mąż zrozumiał mnie i poparł w całej rozciągłości. Dopiero wtedy poczułam zupełną ulgę i spokój.

Pora na małą dygresję: odkrycie, że Kościół Katolicki na pewnym etapie mojego życia (tzn. kiedy byłam nieświadoma czym jest in vitro) BARDZIEJ dbał o życie i zdrowie moich dzieci niż ja sama – było wstrząsające i przykre, ale też dodało mi sił.

Przykre – bo nikt nie lubi przyznawać sam przed sobą, że był w błędzie. Wzmacniające – bo nikt nigdy nie przekona mnie, że mój Kościół działa przeciwko ludziom – nie, Kościół działa dla dobra człowieka.

„Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu, ta, która kocha syna swojego łona? A nawet, gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o Tobie” – powiedział Bóg do Swego narodu. (Iz 49,15). Dla mnie in vitro to właśnie taka niewyobrażalna sytuacja, kiedy człowiek zapamiętały w swoim bólu zapomina o dobru swojego dziecka. Wiem, że Bóg pamięta o wszystkich dzieciach w czerwonych pojemnikach. Nasze dzieci tam nie trafią, nie pozwolimy na to.

Z pełną świadomością zrezygnowaliśmy z pokusy zostania biologicznymi rodzicami wbrew naturze. Należało pomyśleć o adopcji, na którą kompletnie  jeszcze nie byliśmy gotowi. Zatem trzeba do niej dojrzeć i przygotować się.

ingloriel





Dodaj komentarz