W Duszpasterstwie łatwiej jest przeżywać cierpienie niepłodności

Świadectwo Reni


Jestem mężatką z ponad sześcioletnim stażem małżeńskim. Na początku nie zakładałam, że spotka mnie problem niepłodności a tym bardziej, że przeżyję poronienie. W ciążę udało nam się zajść już w pierwszym cyklu po ślubie. Była to więc niesamowita radość. Niestety w trzecim miesiącu ciąży, dokładnie w dwunastym tygodniu pojawiły się krwawienia, plamienia. To zmusiło mnie do tego, żeby pojechać do szpitala. Na kontroli ginekologicznej okazało się, że dziecko nie żyje, że nie ma akcji serduszka. Był to dla mnie wielki szok i wstrząs.  Podczas pobytu w szpitalu bardzo mi brakowało wsparcia psychologicznego. Dodatkowo szpital robił problemy odnośnie pochówku dziecka, było to dla nas bardzo traumatyczne przeżycie.

W powrocie do równowagi psychicznej bardzo nam, zwłaszcza mnie, pomogła wiara, że dziecko jest u Pana Boga, że zostanie zbawione. Ważna również była duchowa adopcja dziecka poczętego, którą podjęłam zaraz po poronieniu, dała mi ona taki duchowy spokój. Początkowo bardzo chciałam jak najszybciej ponownie zajść w ciążę. Lekarz uspokajał mnie, że można jeszcze poczekać, że do roku czasu – nawet jeśli byłyby jakieś problemy – to  wszystko się unormuje.

Po roku starań o kolejne dzieciątko zaczęły mnie nachodzić pewne niepokoje, tym bardziej, że obserwowałam cały czas swój cykl i w drugiej fazie nie było skoku temperatury i to już był taki niepokojący objaw. Zgłosiłam się do lekarki, która pracuje w przychodni na moim osiedlu. Pomimo przyjęcia lekarstw hormonalnych oraz przejścia wielu badań, nie  udało się znaleźć przyczyny kłopotów z zajściem w ciążę. Lekarka stwierdziła, że powinnam się skonsultować ze specjalistą od leczenia niepłodności. Okazało się, że doktor, którego mi poleciła, zajmuje się głównie niepłodnością męską, a ponadto jest specjalistą od metody In vitro. Wtedy sobie zdałam sprawę z tego, jak tak naprawdę wygląda tak zwane leczenie niepłodności w Krakowie, że ten rynek jest zdominowany przez sztuczne inseminacje i metodę In vitro! Co prawda zapewniano mnie, że chodzi tylko o konsultacje jednak obawiałam się, że jeśli ten doktor nie znajdzie przyczyny to może po jakimś czasie mi tą metodę zaproponować. Dlatego zaczęłam szukać, zastanawiać się co dalej z tą niepłodnością robić. No, i tak Pan Bóg sprawił, że na początku 2009 roku dowiedziałam się z mediów katolickich, że istnieje coś takiego jak Naprotechnologia. Była to dla mnie zupełnie nowa dziedzina, nie wiedziałam kompletnie, o co chodzi, ale zaczęłam się tym bardziej interesować.

Odnalazłam instruktorkę tej metody, panią Beatę Helizanowicz i w kwietniu 2009 roku pojawiłam się na sesji wprowadzającej. Po kilku miesiącach obserwacji cyklu, nauki metody Creightona pojechałam do doktora Barczentewicza do Lublina. Pierwszą rzeczą, która od razu mnie mile zaskoczyła, było podejście tego lekarza do problemu niepłodności. Te wszystkie konsultacje, które odbyłam, a jeździłam do niego w ciągu dwóch lat mniej więcej co trzy miesiące, trwały bardzo długo. Doktor był bardzo dokładny, za każdym robił bardzo szczegółowe wywiady lekarskie. Oczywiście bardzo duże znaczenie miała dla niego też obserwacja cyklu. Nie naciągał mnie na niepotrzebne badania, robiłam tylko te, które były tu rzeczywiście koniecznością.

Stopniowo zaczęły się wyjaśniać pewne problemy dotyczące mojej niepłodności. Dość szybko, już przy drugiej konsultacji, na podstawie  analizy karty obserwacji moich cykli, powstało podejrzenie, że może to być endometrioza.  Zostało to potwierdzone podczas laparoskopii diagnostycznej przeprowadzonej w grudniu 2010 roku, ognisk endometriozy było bardzo dużo. Na szczęście laparoskopia udała się i podczas niej wszystkie zostały usunięte. Dodatkowo miałam jeszcze badanie drożności jajowodów i okazało się, że lewy jajowód jest niedrożny. Dzięki tej diagnozie uspokoiłam się, było to dla mnie takie odczucie ulgi, że wreszcie wiem, co tak naprawdę mam leczyć. Po operacji doktor Barczentewicz uspokajał mnie, że nie należy wpadać w panikę jeśli w kilka miesięcy po operacji się nie pojawi poczęcie dziecka. Miałam sobie dać czas, nawet do półtora roku.

Oczywiście miałam wiele wątpliwości odnośnie Naprotechnologii. Co prawda wiedziałam,  że jest to metoda dla mnie i dla mojego męża, ponieważ jest zgodna z moimi zasadami etycznymi, zasadami religijnymi, no i takimi ogólnoludzkimi, że ona szanuje godność małżonków, aktu małżeńskiego… ale miałam wątpliwości co do skuteczności, czy ostatecznie uda się tą niepłodność rozpoznać i wyleczyć. Miałam wiele różnych lęków, obaw związanych z tą metodą ale z drugiej strony wiedziałam, że jest to jedyna metoda, na którą mogę liczyć. I muszę przyznać, że zarówno te konsultacje lekarskie i wcześniej jeszcze wizyty u instruktora modelu Creightona jakoś mnie tak bardzo wyciszały i z dużym optymizmem starałam się podchodzić do tych problemów.

W czasie bezskutecznych starań o poczęcie dziecka mieliśmy z mężem wstępne plany odnośnie rodzicielstwa zastępczego, odnośnie adopcji, ale też z dużym lękiem, zwłaszcza mój mąż, podchodziliśmy do tej kwestii. Czułam, że nie był jeszcze gotowy do podjęcia tego wyzwania.  Myśl o tym, jak będzie wyglądała nasza droga, napawała nas lekiem. Nie było nam na pewno łatwo w przeżywaniu tej niepłodności.

Na szczęście laparoskopia przyniosła oczekiwane efekty, w sierpniu 2011 roku zaszłam w ciążę. Pamiętam, że pierwszego września robiłam test ciążowy, okazało się, że są dwie kreski! Nawet mój mąż z radości nie chciał wierzyć i poprosił o wykonanie powtórnego testu, tak na wszelki wypadek. Znów pojawiły się dwie kreski! Bardzo szybko skontaktowałam się z przychodnią Macierzyństwo i Życie w Lublinie, aby potwierdzić ciążę u doktora Barczentewicza. Pojechaliśmy tam tydzień później. Na szczegółowo przeprowadzonym USG pojawiło się dzieciątko, ponieważ był to szósty tydzień ciąży można było nawet już usłyszeć akcję serduszka.

Ciąża przebiegała bez większych komplikacji, oczywiście byłam bardzo ostrożna po wcześniejszych doświadczeniach. Poród również przebiegł bez problemów. Podczas cesarskiego cięcia został dodatkowo usunięty polip endometrialny, który powiększył się w czasie ciąży. Zaraz po wyjęciu dzidziusia mogłam go przytulić, a on uspokoił się na dźwięk mojego głosu. Cały czas byłam świadoma tego co się dzieje, lekarze żartowali, że jestem tak opanowana, że mogłabym trzymać im skalpel. Piotruś urodził się drugiego maja o 13.40, jest zdrowy.


Karolina i Grzegorz










Dodaj komentarz