Jedyną drogą dla nas było (ponoć) in-vitro

Nasza historia wyglądała tak:

Niespełna rok po ślubie postanowiliśmy, że czas postarać się o potomstwo.

Jak łatwo się domyślić od postanowienia do celu droga jest czasami długa i wyboista. Żadne z nas nie zakładało, że uda się natychmiast, ale też wśród naszych znajomych nikt nie miał z tym żadnego problemu. Zresztą byliśmy w takim wieku, że wszystkim dookoła w naszym gronie rodziły się dzieci, problem niepłodności nie był nam wcale jeszcze znany, nawet z doświadczeń znajomych.

Myśleliśmy, że poczęcie dziecka zajmie nam dwa, góra trzy miesiące – a tu minęło pół roku i nic…. Zaczęliśmy oczywiście szperać po internecie i z niepokojem czytaliśmy na różnych forach posty ludzi, którzy od iluś lat borykali się z niepłodnością. A przecież to miało być łatwe i naturalne tak jak oddychanie czy chodzenie – czy może dotyczyć to również nas?

Trochę przygnieceni ciężarem cudzego bólu zdecydowaliśmy, że może jednak lepiej udać się do lekarza. Od razu na pierwszej wizycie lekarz zadecydował, że trzeba mi zrobić laparoskopię, bo wszelkie dolegliwości towarzyszące miesiączce wskazują na endometriozę.

Do domu przyjechałam zdruzgotana – zatem to moja wina, że nie mamy dzieciątka i w dodatku muszę iść do szpitala i będę mieć jakiś zabieg!

Zabieg odbył się dwa miesiące później i potwierdził wstępną diagnozę. Z początku byłam bardzo przytłoczona poczuciem „winy” i gorszości – bo przecież wszystkie moje koleżanki mogły mieć dzieci, a ja okazałam się wadliwa… W dodatku mijały kolejne miesiące i nie działo się nic, a wyniki męża wyszły rewelacyjnie… Chodziłam na kolejne wizyty do mojego ginekologa. Przepisał mi nawet najpierw jedną terapię jakimiś tabletkami hormonalnymi, potem drugą. Te drugie tabletki rozchwiały mnie tak emocjonalnie, że w ogóle nie mogłam sobie ze sobą poradzić – wydawało mi się, że mogłabym kogoś roznieść, zawrzeszczeć. I oczywiście coraz częściej poszukiwałam internetowych mądrości, co tylko jeszcze bardziej mnie przytłaczało.

Ostatecznie po pół roku mój ginekolog powiedział, że jedyne co jeszcze może dla mnie zrobić, to skierować mnie na badanie HSG. Uzbrojona w wynik będę się niestety musiała udać do kliniki leczenia niepłodności.

Ciężko opowiedzieć, jak bardzo źle się czułam. Po paru wizytach w klinice, gdy mieliśmy już komplet badań lekarz stwierdził, że wyniki męża jednak są złe, do tego jeszcze u mnie znaleziono jakieś przeciwciała plemnikowe. W związku z tym jedyny sposób to inseminacja – na szczęście nasieniem męża. Mąż był zdruzgotany. W zasadzie nic nam za bardzo nie wytłumaczyli, dali tylko jakąś broszurkę do poczytania i hormony do wstrzyknięcia w jakichś tam dniach… Po pierwszym takim zabiegu płakałam wielkimi, gorzkimi łzami. To co miało być naturalne i wynikające z miłości i ciepła, nagle zaczęło się odbywać w sterylnym gabinecie bez obecności męża… i z obcymi ludźmi za cienkimi drzwiami w wielkiej i tłocznej poczekalni.

W dodatku ten zabieg nie dał żadnego efektu i zalecili jeszcze drugi… drugi zresztą też nic nie dał. Postanowiliśmy jednak wziąć sprawy trochę w swoje ręce i mąż zaczął walczyć o to, żeby może teraz jego wyniki poprawić. Oczywiście okazało się, że jednak się da. Po pierwszej wizycie i męża skierowano na zabieg – zaślepienie żyły w celu usunięcia żylaków powrózka nasiennego. Potem jeszcze – po drugiej konsultacji – dostał witaminy, które miały przyśpieszyć rekonwalescencję.

Teraz już pozytywnie nastawieni na poprawę wybraliśmy się na długi, magiczny urlop, który w naszym mniemaniu miał zaowocować odprężeniem i oczywiście upragnioną ciążą…

Minął cały rok i niestety dalej nie było efektów, więc ponownie udaliśmy się do kliniki… i oczywiście znowu zalecili nam inseminację. I tym razem wykonali dwie bezskuteczne próby, po których jednak już nie robili nam nadziei na dalsze, i stwierdzili, że teraz już jedyną drogą dla nas jest in-vitro…

Dla mnie było to wydarzenie kompletnie załamujące. Nie czułam się zdolna do poddania tej procedurze. W czasie naszych licznych wizyt w klinice widziałam parę, która się na to zdecydowała. Kobieta wychodziła właśnie z pobrania komórek do zapłodnienia… i płakała. Zresztą widać było, że obydwoje są zdruzgotani. Jeżeli inseminacja była dla mnie traumatycznym przeżyciem, to in-vitro raczej bym nie przetrwała spokojnie. No, ale z drugiej strony obydwoje tak bardzo pragnęliśmy dziecka…

O naprotechnologii słyszeliśmy już wcześniej. Próbowaliśmy coś na ten temat poczytać na internecie, ale opinie nie były zachęcające. Zresztą nie udało nam się znaleźć nikogo, kto by się tym zajmował – spodziewaliśmy się kliniki na miarę tych, które wykonują in-vitro. Ostatecznie udało nam się znaleźć instruktorkę i zacząć przygotowanie do wizyty u lekarza dzięki dominikanom i ich naukom przedmałżeńskim.

Pierwsze spotkanie z instruktorką zaszczepiło w nas nadzieję. Nie byliśmy już jednak nastawieni na natychmiastowy efekt, co z jednej strony pozwoliło się nam odprężyć, ale i przygotować do tego, że być może nigdy nam się nie uda. Po trzech miesiącach zbierania zapisków na temat markerów płodności udaliśmy się na pierwszą wizytę lekarską. Po niej mieliśmy tak dużo zaleceń, że czas do następnej wizyty upłynął niepostrzeżenie. Wykonaliśmy ileś badań, odbyliśmy wizyty u innych specjalistów, czasem wydawałoby się zupełnie nie związanych z sednem sprawy. Obydwoje mieliśmy swoje kuracje – ja ziołową i dietę, mąż witaminową. Dodatkowo wykonano mi jeszcze jedną laparoskopię u wspaniałego specjalisty.

Już po ośmiu miesiącach doczekaliśmy się wreszcie upragnionej ciąży.

Łącznie staraliśmy się o dziecko prawie sześć lat.

Dziś obydwoje uważamy, że nie był to czas stracony – wszystkie te przeżycia bardzo nas zmieniły i na pewno bardzo wzmocniły nasz związek.

Osobiście uważam, że para borykająca się z takim problemem potrzebuje bardzo dużego wsparcia. Dziwi mnie, że przy tych wszystkich klinikach nie ma psychologa, który z takimi parami by rozmawiał. Osobiście też wyrobiłam sobie opinię, że kliniki mają wyciągnąć od klientów jak najwięcej pieniędzy, stąd też po kiepskiej diagnostyce kieruje się pacjentów od razu na drogie procedury. W naszym przypadku in-vitro byłoby strzelaniem z armaty do muchy. I w dodatku nie rozwiązałoby problemu – kolejne dzieci moglibyśmy mieć również tylko dzięki in-vitro, czyli pewnie na następne wcale byśmy się nie zdecydowali. Tymczasem nasze pierwsze dziecko poczęło się całkowicie naturalnie, przyszło na świat zdrowe, a my już myślimy o następnych pociechach.












Dodaj komentarz