Życie chciane i niechciane


Dopiero…?

Powiedziałby ktoś: „lepiej późno niż wcale”. Niewątpliwie, ale nie sposób nie zwrócić uwagi na to, że od pierwszej udanej próby zapłodnienia in vitro (1978) minęły trzydzieści dwa lata, a od polskiego sukcesu w tym względzie, którego autorem był prof. Marian Szamatowicz (1987), upłynęło lat dwadzieścia trzy. W tym czasie doczekaliśmy się oficjalnego stanowiska Kościoła katolickiego (1987 – Donum vitae) na temat metod wspomaganego rozrodu, ale nie przypominam sobie, żeby wywołało ono w naszym kraju jakąś ożywioną dyskusję. Tymczasem coraz więcej było klinik prowadzących program zapłodnienia in vitro i coraz więcej dzieci, które urodziły się w następstwie metod wspomaganej prokreacji. Kiedy zatem w 2008 roku rozpoczęły się prace nad ustawą bioetyczną, metody in vitro były już „zadomowione” w polskiej rzeczywistości. Protest Kościoła katolickiego przeciwko próbom wprowadzenia prawnych regulacji dopuszczających metody in vitro jest w świetle wypracowanej w Kościele doktryny zrozumiały, ale nagłośnienie całej kwestii pojawiło się zdecydowanie za późno. Nie twierdzę, że zainteresowani nie mogli do stanowiska Kościoła na temat metod wspomaganej prokreacji dotrzeć, przy dobrej woli na pewno mogli. Dyskusje na temat in vitro pojawiały się również przy okazji różnych konferencji, jednak ci, którzy na tę metodę się decydowali, prawdopodobnie w tych konferencjach nie brali udziału. Swoją wiedzę opierali na tym, co usłyszeli od przeprowadzających zabieg lekarzy – ci natomiast wypowiadali się na temat in vitro w samych superlatywach.

Zgodzimy się zapewne, że dorosły katolik w Polsce niekoniecznie z zapamiętaniem śledzi doktrynę moralną Kościoła. Jest wszak już „wyedukowany”. Jeśli przyjmiemy, że jego katecheza ogranicza się głównie lub wyłącznie do niedzielnych homilii, to nie ma co ukrywać, że z końcem lat 80. i początkiem lat 90. minionego wieku więcej się na nich dowiedział o polityce niż o kwestiach bioetycznych. Rodzice, którzy wówczas zgłaszali się do programu wspomaganego rozrodu, niejednokrotnie nie znali problemów moralnych związanych z in vitro. Kiedy więc po latach dowiadują się, że ich dziecko nie jest „owocem miłości”, a czyn, którego się dopuścili jest „wyrafinowaną aborcją”, nie za bardzo wiedzą, co z sobą w obliczu tych oskarżeń począć, szczególnie kiedy poczęte w warunkach laboratoryjnych dziecko jest przez nich kochane, jest ich chlubą i nadzieją. To przecież w bardzo wielu, jeśli nie w większości przypadków dzieci ochrzczone, uczestniczące w życiu sakramentalnym Kościoła. Nie mam zamiaru głosić tezy, że porządek moralny ustalany jest na drodze społecznego przyzwolenia, czyli społeczne praktyki – przez sam fakt swojego istnienia – stają się moralnie dopuszczalne. Nic podobnego! Sądzę jednak, że waga problemu domagała się nagłośnienia znacznie wcześniej. Dzisiejsza dyskusja byłaby wtedy łatwiejsza i znacznie bardziej czytelna dla wiernych Kościoła katolickiego w Polsce. W trakcie różnych dyskusji, w jakich przyszło mi uczestniczyć jeszcze przed „narodową batalią o in vitro”, przekonywałam się bowiem niejednokrotnie, że szereg ludzi dobrej woli nie widzi w metodach wspomaganej prokreacji problemu. Widzi je w zabijaniu nienarodzonych, owszem, ale tu przecież chodzi o życie dziecka, a nie o jego zabijanie, dlaczego zatem in vitro miałoby być karygodne! Nagłaśniana przez Kościół kwestia moralnej niedopuszczalności aborcji okazuje się znacznie łatwiejsza do przekazania i zrozumienia niż problem in vitro. Ten ostatni domaga się tak w przekazie, jak i w jego zaanektowaniu większej wrażliwości. To czasem trudna do wypracowania wrażliwość…


BARBARA CHYROWICZ SSpS





Dodaj komentarz