Życie chciane i niechciane


Trudna wrażliwość

Pamiętam dyskusję na temat zabijania nienarodzonych sprzed wielu już lat, kiedy to jeden z obrońców życia położył na stole plastikowy model trzymiesięcznego dziecka jako koronny argument na rzecz tego, że nawet na tym etapie prenatalnego życia mamy do czynienia z rzeczywistą ludzką istotą. Wymowa takiego argumentu jest prosta: „przecież widzisz!”. Rozumiem doskonale argumenty, które apelują do uczuć i wyobraźni, problem w tym, że nie każdą kontrowersyjną kwestię natury bioetycznej da się w ten sposób zilustrować. Głośne wystawy eksponowane w wielu miastach Polski i przedstawiające zdjęcia brutalnie wyrwanych z łona matek dzieci również nam w tym miejscu nie pomogą. Dlaczego? Ponieważ pierwszym i na razie podstawowym problemem moralnym związanym z in vitro jest niszczenie ludzkich zarodków, te natomiast przedstawiają jakość, która w niczym nie przypomina człowieka. Laik nie odróżni ludzkiego zarodka od zarodka innych ssaków. Kiedy zatem będziemy chcieli w argumentowaniu przeciw dopuszczalności metod in vitro odwołać się – podobnie jak w dyskusjach na temat zabijania nienarodzonych – do ilustracji, obrazu lub zdjęcia, powtarzając: „przecież widzisz”, nasz interlokutor, któremu zaprezentujemy zrobione pod mikroskopem zdjęcie ludzkiego zarodka, odpowie nam: „nie widzę nic, co przypominałoby człowieka!”. Mało tego, skoro to obraz ludzkich kształtów może być argumentem przeciw aborcji, a tutaj takiego obrazu pokazać nie sposób, to można by stąd wyprowadzić wniosek, że właściwie nie ma żadnego problemu! Nie niszczę ludzkiego życia, ponieważ nie dostrzegam ludzkiego życia. Jeśli zatem chcemy bronić życia ludzkich zarodków, potrzebny jest nam inny rodzaj wrażliwości niż ta oparta na zmysłowej percepcji. Wrażliwość głębsza, trudniejsza do zyskania – trudniejsza też do przekazania. Wprawdzie każdy z nas logicznie przyzna, że na początku swego życia był zarodkiem (teza chętnie powtarzana przez obrońców życia), ale stąd nie prowadzi prosta droga do przekonania o szacunku dla ludzkiego życia od pierwszego momentu jego zaistnienia (czyli ukształtowania się jednokomórkowego organizmu).

To prawda, że organizm każdego z nas stanowił na początku zygotę, ale tyle się jeszcze potem w trakcie rozwoju działo – powie znów nasz interlokutor – że doprawdy trudno w niewiele, zdawałoby się, znaczącej komórce dostrzegać „ludzki majestat”. Właśnie o to chodzi, że „trudno”. Czytelnik może się w tym miejscu pofatygować po podręcznik embriologii i bez większego trudu wyczyta w nim, że od momentu powstania zygoty rzeczywiście „będzie się działo”. I zupełnie może go to nie wzruszyć. Nie chodzi przy tym o wzruszenie, jakiego możemy doświadczać na widok makabrycznych zdjęć prezentowanych na wspomnianych wyżej wystawach. To wzruszenie, do którego zaangażować musimy nasz rozum bardziej niż zmysły. Rzeczywiście, nie widać człowieka takiego, jak zwykliśmy go rozpoznawać spośród wielu biologicznych gatunków, ale zaczęło się życie. Jego rozwój to nieustanne zmiany, które sprawiają, że organizm nie pozostaje taki sam w żadnym z przedziałów czasowych swojego istnienia: ani w trakcie embriogenezy, ani na etapie dorastania do gatunkowej dojrzałości, ani też w procesie starzenia. Nie jest taki sam – ale jest ten sam1. W zarodku tkwi rozwojowy potencjał rozumnej istoty. Z czasem ta istota stanie się zdolna do rozumnej i wolnej ekspresji. Będziemy wtedy – jeśli zajdzie taka potrzeba – bronili jej praw do wolności sumienia, wyznania czy zakładania rodziny. Na razie jej istnienie polega głównie na rozwojowym dynamizmie. Śledzenie tego rozwoju jest równie fascynujące jak jego efekt – rodzi się człowiek. Niszczenie zarodków powoduje, że nigdy się nie urodzi. Rozpoczęta w momencie ukonstytuowania się nowego organizmu historia jeszcze jednej ludzkiej istoty zostanie wtedy brutalnie przerwana. Przychodzi nam to bez większego trudu, bo na tym etapie życie ludzkie jest niezmiernie kruche.

Jest tak kruche, że – jak twierdzą embriolodzy – średnio 50 proc. zarodków nie ma szansy na dalszy rozwój, najczęściej z powodu nieprawidłowego ukształtowania (błędów genetycznych lub strukturalnych). Trudno nawet mówić tutaj o błędach w takim znaczeniu, w jakim zwykliśmy używać słowa „błąd”, ponieważ natura nie jest podmiotem, który mógłby się mylić – nie odpowiada zatem za błędy. Natura „broni się” w zdeterminowany biologicznie sposób przed dalszym rozwojem organizmów niespełniających czasem nawet genetycznych kryteriów gatunku. Czemu zatem nie mielibyśmy selektywnej funkcji natury jakoś zastąpić (diagnostyka preimplantacyjna to wszak jeden z najbardziej kontrowersyjnych elementów programu)? Teoretycznie może i moglibyśmy. Problem w tym jednak, że człowiek okazuje się tu znacznie bardziej restrykcyjny od natury. Natura „pozwala” rosnąć karłowatym drzewom, dla człowieka stwierdzenie w badaniach genetycznych choroby Downa jest wystarczającym powodem, by zniszczyć życie. Wziąwszy pod uwagę znaczącą liczbę wczesnych poronień, można by „oskarżać” naturę, że jest rozrzutna. Może i jest rozrzutna, ale nie okrutna. Natura „nie pozwala” na dalszy rozwój organizmów, które nie są w stanie przeżyć, następstwem diagnostyki bywa selekcja organizmów pod kątem tego, czy ich życie można uznać za satysfakcjonujące. To zupełnie inny poziom selekcji. Twierdzenie zatem, że w przypadku programu in vitro nie dochodzi do planowego niszczenia ludzkiego życia, a jedynie do procesu podobnego naturalnemu, nie jest prawdziwe. Można oczywiście zupełnie wykluczyć diagnostykę i przeprowadzać implantację wszystkich otrzymanych zarodków, na to jednak zwolennicy metody absolutnie nie chcą się zgodzić, ponieważ znacząco obniżyłoby to jej skuteczność. Nawet zresztą gdyby się zgodzili, nie rozwiąże to wszystkich problemów moralnych związanych z in vitro.


BARBARA CHYROWICZ SSpS





Dodaj komentarz