Małymi krokami do zdrowia

nie zawsze jest różowo

Nie wszystko jest proste i łatwe. Długo się zastanawiałam, czy umieścić ten wpis, bo nie lubię mówić nikomu, że zdarzyło mi się pokłócić się z mężem, ale prawda jest taka, że każdemu małżeństwu zdarzają się sprzeczki.

Umówiłam się ze szwagierkami, że 15.08. spotykamy się całymi rodzinami na działce przy grillu i nie gotujemy obiadu, tylko zrzucamy się na kiełbaski i każda przygotowuje michę sałatki. Dla mnie bomba, jakaś odmiana w rutynie codziennej harówki w kuchni (twórczej i radosnej, ale jednak harówki).

Generalnie miałam na śniadanie przygotowane kiełbaski, ale skoro miały być na obiad – ugotowałam kaszkę kukurydzianą z amarantusem, daktylami i migdałami – po raz dziesiąty już chyba i dzięki wprawie tym razem wyszła mi naprawdę pyszna. Innego zdania był małżon, który widziawszy dnia poprzedniego mięcho w lodówce – kaszkę zbojkotował na całej linii. Po spróbowaniu stwierdził, że „to smakuje jakoś zgniło” i odstawił talerz. Minął jakiś kwadrans, podjadałam mu trochę, skoro nie był głodny a mi tak bardzo smakowało… Ale gdy wyszłam – wyrzucił kaszkę do kubła… Normalnie szok ze stresem!!! Jak on mógł – uważałam, że zaanektowałam jego porcję, i była już moja! Nie dość, że zlekceważył mój półgodzinny poranny wysiłek przy kuchence, nie dość, że nie wie, ile kosztuje amarantus, to jeszcze nie pomyślał, że mogę zjeść tę pychotkę na drugie śniadanie! Nie pomyślał o MNIE! A przecież mogłabym przechować ją w lodówce do jutra i rano miałabym pół godziny czasu, bo nie musiałabym gotować znowu jakiejś owsianki! Nie. On myślał tylko o tym, żeby ON nie musiał jej jeść!

Moja zraniona miłość własna (i wściekłość także) doprowadziła mnie do łez. Buuu! to takie niesprawiedliwe, przecież on zawsze może zjeść na śniadanie kanapkę… (Czy muszę dodawać, że zupełnie nie rozumiał, o co się dąsam? I to na dodatek w środku cyklu, to nie był PMS…) Potem zaczęłam myśleć, jak poprawić organizację śniadań i że chyba muszę ustalać jadłospis wspólnie z mężem. Ma prawo mieć przecież dość tych kasz, i nic dziwnego, że w świąteczny dzień chciałby zjeść coś „lepszego”, a przynajmniej innego. Nastawiałam się ugodowo.

Dzień minął nam wesoło przy grillu, ale wieczorem mąż przyniósł do domu 1,5l butelkę mega-chemicznej oranżady o smaku sztucznym do bólu i w kolorze fluoryzującej zieleni…

- Po co kupiłeś to świństwo, skoro w domu jest kompot z brzoskwiń, sok winogronowy produkcji twojej mamy i ostatecznie cytryna, z której można zrobić lemoniadę?

- Bo ja to lubię!

Pomyślałam sobie, że jestem szalona, ale poranna akcja z kaszką coś we mnie zmieniła. Skoro można wyrzucić (wg mnie) zdrową kaszkę, to czy można oranżadę, która jest roztworem barwników, aromatów itp? To aż nazbyt oczywiste ;) Minutę później zawartość butelki spłynęła kuchennym zlewem z odpowiednim komentarzem, że wprawdzie uwielbiam chemię, ale z całą pewnością w tej postaci zdrowiu ona nie służy i że powinien świadomie wybierać, co w siebie wlewa. Mąż jako że jest płci odmiennej, zareagował zupełnie inaczej niż ja o poranku, tzn. nie płakał i nie było mu przykro – trzasnął drzwiami i poszedł… Zastanawiałam się, czy poszedł kupić drugą oranżadę… Na szczęście nie.

Oczywiście wyjaśniliśmy sobie wszystko jeszcze raz na spokojnie wieczorem – co oznacza, że słuchał bez słowa podczas gdy ja gadałam przez 10 minut, że nie chcę być policjantem, który kontroluje co on je i pije, że sam powinien bardziej się starać i interesować, co mu służy, a co nie :P Efekt jest taki, że kompoty znikają szybko a mąż na śniadanie zjada jajecznicę lub kanapkę z najbardziej pełnoziarnistym chlebem, jaki udaje się nam kupić.  I na tym pozytywnym akcencie można by opowiadanie zakończyć, ale ta historia ma jeszcze drugie dno – duchowe.

Kiedy tego wieczoru chwyciłam za różaniec przypomniało mi się, o co modliłam się dzień wcześniej: intencje były dwie – za napro-koleżankę, która zaciążyła i prosiła o modlitwę, oraz żeby Pan Bóg wskazał mi kolejny problem w naszym życiu, który przeszkadza nam w leczeniu. Podczas tej modlitwy czułam się tak dobrze, jak nigdy chyba jeszcze: pełne skupienie, żadnych rozproszeń, poczucie, że Ktoś mnie słucha, no po prostu jakbym stała u bram Raju! Wiem, że to nie uczucia są najważniejsze i że Pan Bóg wysłuchuje modlitw, ale że tak szybko, to się nie spodziewałam… i po prostu szczęka mi opadła, bo spojrzałam na nasze nieporozumienie innymi oczami… I wszystko jasne.

P.S. Nie każda zmiana w diecie łączy się ze sprzeczką, ale tak mniej więcej co trzecia, zazwyczaj wtedy, gdy wprowadzam coś bez wcześniejszej rozmowy, „rozeznania terenu i przygotowania gruntu”… A więc po pierwsze komunikacja, po drugie komunikacja, i po trzecie komunikacja – ale nade wszystko – modlitwa i wspólne cele – zbawienie i zdrowie :)

ingloriel





Dodaj komentarz