Małymi krokami do zdrowia

Urlop wrzesień 2013 (część 2.) – wizyta u dietetyczki

Podczas wyjazdu wakacyjnego o którym wspomniałam w poprzednim wpisie, nie gotowałam moich kaszek i zupek, zaopatrzyłam się w wafle ryżowe, kukurydziane i chleb bezglutenowy. Zjadałam je na śniadanie z dodatkami, które nam podawano: jajko sadzone, wędliny, czasem ser. Obiady wybierałam oczywiście bez żadnej mąki (ale pozwoliłam sobie na frytki). Niestety po kilku dniach brzuch zrobił się obolały i wzdęty. Dlaczego, ach, dlaczego?!? Dużo ruchu na świeżym powietrzu, zero glutenu – a ja czuję się coraz gorzej? Niedobory? Niewłaściwe łączenie czegoś z czymś? Niech ktoś mi powie, co się dzieje i jak mam jeść, żeby w końcu było dobrze.
O wyjeździe do dietetyczki zadecydowałam wtedy, gdy jako fanka zdrowej kuchni zdecydowałam się na samodzielną produkcję przecieru pomidorowego. Miałam mnóstwo zapału (i opłatę za gaz wliczaną do czynszu :P ) więc do dzieła, i jak mawiała moja polonistka: „hajże na Soplicę!”
Wyciskarka sprawdziła się także w przypadku pomidorów, musiałam je tylko sparzyć i obrać.
Sok powstał znakomity. Ponieważ wiem z obserwacji, że surowe pomidory mi szkodzą (brak pozytywnego wyniku w jakimkolwiek teście, to chyba jakaś reakcja krzyżowa), czekałam aż sok porządnie się ugotuje. Ugotowane warzywa są znacznie mniej alergizujące.
Wypiłam szklankę soku, był przepyszny. Niestety – po przyjemności odczuwanej na początku układu pokarmowego doznałam wielu przykrości na jego końcu…. Uściślając – biegunka była… Przepraszam, że piszę o tym tak otwarcie, ale mam nadzieję, że czytelnicy bloga rozumieją, jak ważne są zdrowe jelita w naszym leczeniu.
Ale jak to? biegunka po soku pomidorowym? A może coś innego zakazanego zjadłam? Zrobiłam „kulinarny rachunek sumienia” – nie, nic innego podejrzanego nie znalazłam.

Po kilku dniach znów bawiłam się w przetwórnię warzyw i ponownie skusiłam się na szklankę soku… z takim samym skutkiem. Dlaczego, ach, dlaczego?!?
Rozpłakałam się, i stwierdziłam, że ja już sobie z jedzeniem nie daję rady i trzeba szukać pomocy.
Mąż z początku nie był chętny na wizytę, ale odwołanie się do moich potrzeb zadziałało. Powiedziałam:”Kochanie, proszę jedź ze mną ja tego naprawdę potrzebuję”. I pojechał! 8-O
Na wizycie pani dietetyk podała nam herbatkę ziołową (zgadnijcie, kto powiedział, że nie ma ochoty?) spojrzała na mnie badawczo i stwierdziła, że się znamy! Mi jej twarz niewiele mowiła, ale głos był na pewno znajomy. Studia? Nie, choć ona najpierw studiowała pielęgniarstwo, a dietetykę później, gdy dwójka z jej czworga dzieci zachorowała na ciężką alergię pokarmową. KSM? Nie, ale działała w duszpasterstwie oo. dominikanów w Poznaniu – i to było to! Byłam w 2003 r . wolontariuszką na Lednicy, a ona organizowała naszą grupę. Od razu jakoś tak miło się zrobiło, jak u koleżanki na imieninach :)
Pożaliłam jej się na mój brzuch, pochwaliłam się też tochę, że jestem na diecie bezglutenowej, na co powiedziała, że z jej obserwacji wynika, że połowa Polski powinna unikać glutenu. Zapytałam, dlaczego nie mogę jeść pomidorów nawet ugotowanych. Wg niej są zbyt zimne… Podobnie jak ogórki, ananasy, banany, melony, arbuzy, pomarańcze. Hm, to dziwne, ale ja rzeczywiście po wszystkich tych owocach mam jakieś sensacje, może najmniej dramatyczne po bananach, ale po ananasie i arbuzach puchną mi wargi i dziąsła jeszcze w trakcie jedzenia, okropnie przy tym swędząc. W efekcie soki owocowe robię już tylko z marchwi i jabłka, ale niestety te jabłka też mi nie służą. Kiedy robię zaś sok z samej marchewki – mężowi nie smakuje, bo za mało słodki… Dietetyk oceniła jadłospis z ostatnich dwóch tygodni – jemy za dużo mięsa. Mamy jeść 2-3 x w tygodniu, najlepiej kurczak gospodarski, cielęcina, wołowina i indyk, jak najmniej kurczaków z ferm i wieprzowiny. Unikać surowych warzyw, bo są ciężkostrawne, za to zupy – jak najczęściej. Jabłka, śliwki -  najlepiej w kompocie. Unikać kawy, czarnej herbaty, czekolady (żegnajcie moje małe przyjemności…), popijać herbaty ziołowe (koper włoski, lipa, rumianek, pokrzywa). Apetyt na słodycze mam zaspokajać rano, w postaci owsianki ze śliwkami, ewentualnie rodzynki i daktyle żeby dosłodzić, jaglane naleśniki polane miodem. Uprzedziłam, że muliło mnie po tak słodkich śniadaniach, więc dostałam zalecenie, żeby używać rodzynek symbolicznie tylko. Zamieniłam je na żurawinę i jest dobrze, ale jako że jestem bardzo głodna po dwóch godzinach od takiego posiłku – w drugim śniadaniu powinno być białko – jajo, strączkowe lub mięso.
Mam też odstawić produkty mleczne, ewentualnie stosować tylko kozie, bo jednak mleko nie nadaje się dla mnie.
poza tym – mam wyluzować, nie spinać się za bardzo, nie muszę codziennie podawać na obiad innego dania, można jeść 2 lub nawet 3 dni tę samą zupę, i nie załamywać się, gdy zjem coś „zakazanego” i zdarzy się biegunka. Powoli mam zmieniać przyzwyczajenia i wszystko będzie dobrze…
Wszystkie zmiany w diecie zostały na miejscu przedyskutowane z mężem, pani powiedziałam że mam po prostu dla nas obu gotować bezmlecznie i bezglutenowo (zasadniczo robiłam tak, ale kupowałam na drugie śniadanie sobie nabiał, a jemu chleb, trzeba będzie wrócić do warzywnych sałatek…), pszenica mężowi też raczej nie przynosi korzyści, ewentualnie orkisz. Jako, że on lubi zupy – konsensus został ustalony.

Od wizyty minął miesiąc – i rzeczywiście, dobrze się czuję, brzuszek mam płaski – żadnych wzdęć i biegunek. Nawet za kawą nie tęsknię… Gorzej z czekoladą – kusi mnie bardzo i zdarza mi się skubnąć, gdy  w pokoju socjalnym rozchodzi się zapach i ktoś mnie częstuje, ale pracuję nad tym. Kupuję kozi ser – w moim mieście opcja twarożku albo żółty ser z kolendrą – mój skarb kolendrę pracowicie wydłubuje, ale ser zjada :P

ingloriel





Dodaj komentarz