w poszukiwaniu...

przygód szpitalnych – dzień drugi

Nad ranem pielęgniarka przychodzi mierzyć temperaturę. Jest to godzina około 5.00 rano. Na szczęście spałam w nocy jak zabita – bez żadnych proszków nasennych (anestezjolog na noc przed zabiegiem daje prochy na sen, ale do mnie jakoś nie przyszedł – jak zobaczycie, opatrznościowo. A dodam, że nie cierpię brać leków, zwłaszcza jakiś mocnych. Mam wrażenie, że to mnie strasznie truje…). Tuż po mierzeniu temperatury weszła pani i zaprosiła mnie na lewatywę – drugi raz od wczoraj. Zatem „jedno oko na Maroko, drugie na Kaukaz”, ledwo wiedząc o co chodzi, zwlekłam się z łóżka i poszłam do „gabinetu spa”. Potem wróciłam, położyłam się i nie mogłam już spać. Strasznie chciało mi się wody, ale już nie można ani łyczka :cry: Leżałam tak do godziny około 10.00, czekając na swoją kolej do operacji (ok. godz. 15.00), kiedy przyszedł ordynator i powiedział, że jeśli nadal podtrzymuję swoją prośbę, aby operował mnie ten a nie inny lekarz (a chciałam konkretnego, powiedziałam to przy zapisie na oddział), to będzie to możliwe dopiero jutro koło godz. 15.00… Powiedział, że nie ma nic przeciwko, abym poczekała (wiecie, NFZ płaci za moje doby w szpitalu…) jeden dzień, jeśli tylko bardzo mi zależy na tym lekarzu (nie podaję celowo nazwiska, ok?). A ponieważ BARDZO mi zależało, to zgodziłam się zaczekać. No i od nowa można jeść, pić, ale tylko do obiadu. Potem od nowa post.

Wieczorem pielęgniarki darowały mi lewatywę, bo za często nie można, a ponieważ jestem na granicy niedowagi, to można by mnie tym sposobem odchudzić z ości na proch. Wieczorem przyszedł anestezjolog, pogadał, dał mi prochy na noc i na rano – po obudzeniu. Tylko wiecie, jakoś nie mogłam się przemóc, aby je wziąć do ust. Malutkie niebieskie paskudztwo uśmiechało się do mnie z mojego stolika. Coś mi mówiło, żeby tego nie brać. No i nie wzięłam. Znów zasnęłam twardo. Do rana, do kolejnego razu, kiedy o wczesnej porze odnawiałam się biologicznie…

Czwartek, ponieważ był dniem bez stresu, bo nie czekałam bezpośrednio na operację, mojemu mężowi zleciał na pobycie ze mną i na zwiedzaniu Muzeum Powstania Warszawskiego. Całkiem to dobry pomysł – wykorzystać czas, jeśli sytuacja pozwala – na łyk kultury. Super. Mąż poleca to muzeum :lol: Ja obiecałam sobie, że tego dnia, którego wyjdę ze szpitala, zamiast do domu prosto, pójdziemy jeszcze do jakiegoś muzeum. Albo lepiej – do teatru (uwielbiam!) Plany znakomite, tylko nie było to możliwe, bo chodziłam w takim tempie, że mógłby się ze mną żółw ścigać. Muzea będą musiały na mnie poczekać! Teatr też, bo nie podają tam dożylnie ketonalu :-(

A propos teatru – widzicie, nie mogę się opanować – jeśli ktoś z Was będzie w Warszawie albo będzie miał chęć się po prostu wybrać, to polecam przedstawienie pt. „Święto wiosny”, jest to coś niezwykłego.

http://www.teatrwielki.pl/repertuar/balet/kalendarium/swieto_wiosny.html

A żeby bardziej chwycić bakcyla, można najpierw obejrzeć film pt. „Coco i Strawiński”(historia romansu) – tam przewija się motyw tego baletu, jego początki na scenach świata.

Gabi





Dodaj komentarz