w poszukiwaniu...

Przygód szpitalnych – dzień trzeci


Piątek był dniem największego stresu i największego tąpnięcia w głowie. Od rana, znów bez wody (po raz kolejny!) i bez jedzenia (znowu!) czułam się dość fatalnie. Po prostu bardzo zmęczona fizycznie, brzuch miałam wklęsły, w ustach masakrycznie sucho, sił brak. Leżałam więc, bo nie mogłam za bardzo chodzić – kręciło mi się w głowie. Wiecie, stres też robi swoje, dołożył na pewno trzy grosze do kiepskiego samopoczucia. Rano, w czasie obchodu, pani doktor zaproponowała, że podadzą mi kroplówkę, bo rzeczywiście nie za dobrze tak znowu bez wody… Tylko panie pielęgniarki jakoś z tą kroplówką nie przychodziły. W okolicach południa zaczęłam się naprawdę kiepsko czuć. Było mi słabo od samego leżenia. Zimno, gorąco, duszno, wszystko razem. Poszłam więc do pielęgniarki poprosić o kroplówkę. Tylko zanim doszłam, zrobiło mi się tak słabo i ciężko, że mogłam już tylko przysiąść na krzesełku obok dyżurki. Zaraz któraś pani się mną zajęła i usłyszałam jeszcze: „to ta była do tych kroplówek chyba…”. Świetnie, umrzyj człowieku, dopiero wtedy się ktoś kapnie, co miał zrobić 5 godzin temu. No ale nic, zdarza się zapomnieć każdemu, mnie też, więc w sumie się nie zezłościłam. Nie miałam siły. Po kroplówkach było ciut lepiej. Reszta dnia leciała mi na czekaniu i denerwowaniu się. Na gapieniu się w ścianę. Na rozmowach z mężem, który pełen nadziei siedział obok. Caaaaały dzień.

Koło godziny 16.00 byłam naprawdę w mocnym spięciu, a nikt po mnie nie przychodzi. Mało tego, były jakieś straszne obsunięcia w operacjach, bo pani, która była ze mną na sali i była operowana jako druga, była zabrana na blok dopiero po południu. A ja piąta w kolejce i do 15.00 mają się wyrobić. Już mi to zaczęło śmierdzieć nierealnością. Po 16.00 przyszedł „mój” lekarz, więc się ucieszyłam, że jest – nowa nadzieja, że się uda, wstąpiła we mnie. Powiedział, że teraz w kolejce czeka jeszcze jedna pani i jeśli zdąży ją zoperować do 19.00, a na pewno zdąży, bo ma 3 godziny, to bierze szybciutko mnie. Miło, do miłego, czekam.

Czekam, czekamy, paznokcie obgryzione do łokci, 17.30. Nic. 18.00. Nic. Z nerwów bolą mnie dłonie (to ostatnie stadium mojego stresu). Pić się chce! 18.30. Nic. Mąż poszedł na przeszpiegi, co z tą obecną operacją – trwa. Boże, co będzie ze mną? 19.00. Nic. Chce mi się wyć. Ale jeszcze nic nie wiadomo, może się uda. Musi się udać, przecież jak! 19.30 – wchodzi „mój” lekarz. Nie ma dobrej miny. Zsuwam się na łóżku, nie chcę tego słyszeć. No nie zdążą mnie dziś zoperować. Były poważne komplikacje w czasie tej operacji, zagrożenie życia, zeszło długo. Patrzę pytająco na lekarza, twarz mam białą jak kreda. Jestem wykończona. Musi pani zaczekać do poniedziałku… Trzymam się jakoś, dopóki lekarz jest w sali i mówi do nas. Nie wypiszą mnie na weekend, bo mamy do domu 5 godzin drogi. I poniedziałek co, od nowa izba przyjęć, itd.? Nie ma mowy. Muszę zostać. I CZEKAĆ. Lekarz patrzy z zaniepokojeniem, przeprasza. Obiecuje, że jeśli tylko nadal chcę, przyjedzie jeszcze raz w poniedziałek, aby mnie zoperować. Tylko znowu może być w szpitalu koło 15.00, więc nie będę operowana jako pierwsza (pacjenci, którzy spadają z poprzednich dni, są brani na blok jako pierwsi w kolejnym dniu).  Chcę bardzo. Proszę, aby przyjechał, zaczekam… Lekarz wychodzi.

Nie mogę powstrzymać łez. Zaczynam płakać. Chyba bardzo płakać. Jestem wściekła. Na wszystko. Jestem zmęczona, źle się czuję. Chcę do domu. Mam ochotę zrezygnować z leczenia, z dzieci, ze wszystkiego. Chcę wypisać się na własne żądanie. Chcę do domu, ciągle to powtarzam, jak dziecko. Płaczę tak z kwadrans. Mąż ściska mnie za rękę, przytula, nic już nie mówi. Kiedy się uspokajam, podejmujemy decyzję, że zaczekamy. Jeśli teraz się wypiszemy na własną prośbę, już drugi raz do tego nie podejdziemy, nie damy rady. Czyli zostajemy.

Zaczynam pić wodę… ulga.

Całe szczęście, że nie wzięłam tych niebieskich tabletek – niepotrzebnie bym się truła… po raz kolejny.

Gabi





Dodaj komentarz