w poszukiwaniu...

spokoju w czekaniu

I znowu jakieś trudne emocje w związku z ciążami. Już się wydawało, że spokojnie te ciąże w otoczeniu przyjmuję. A tu klops! No i tak jest lepiej, bo już nie przepłakałam kilku godzin i nie żarło mnie coś od środka (niby jak Prometeusza… tylko za co ja, do cholery, „cierpię katusze”?), ale i tak było mi tak ciężko w sobie samej.

Ale po kolei, bo puenta będzie zabawna (i tragiczna zarazem).

Wiedziałm już od jakiegoś czasu, że moja koleżanka stara się o dziecko. No tak, jak wszyscy na tym globie…więc nic nowego. Czułam jakis ścisk, bo „wiedziałam”, że po wakacjach to pewnie się jej uda. I kiedy się spotkałyśmy, przeczuwałam, że pewnie jest w ciąży, choć to nie padło. I już pół dnia myślenie – takie standardy niepłodnej nie do końca ufającej miłości Boga – jak to jest, że im się od razu udało, dlaczego Pan Bóg nie daje nam dzieci, czego Pan Bóg oczekuje, dlaczego mi tak ciężko, dlaczego tak trudno w PEŁNI cieszyć się z czyjegoś szczęścia, jaka jest rola kobiety w życiu, jaka jest rola matki w życiu, czy można być matka nie będąc matka, ETC. ETC. ETC. Wiecie, całe życie znowu przed oczami i myślenie i dociekanie. A do tego żarliwa modlitwa o uwolnienie serca z głupoty tego ziemskiego myślenia, kolana bolące od klęczek… Już z mężem przerabianie swoich bólów po raz, kurna, setny pierwszy, pocieszanie, uspokojenie, głębokie oddechy i heroizm ufnosci Bogu po raz setny pierwszy również…

A tu się okazjue, że koleżanka w ciąży nie jest. I ot co…

Patrzcie, jakie to jest wszystko trudne i jakie kruche. Ta sytuacja pokazuje tylko, jak wiele jeszcze trzeba Bogu oddać, jak mocno potrzebuję uzdrowienia, przemiany serca. Ale też tak po ludzku: to pokazuje, że niepłodność naprawdę boli. I jest to swego rodzaju nokaut dla ludzi, którzy chcą być rodzicami.

Życzę wszystkim dużo pokoju serca i nadziei!!!


Gabi





Dodaj komentarz